"Drogi Odyńcu,
Paryż to miasto piękne, lecz również zupełnie mi obce, przez co niełatwo jest mi odnaleźć się w nowoeuropejskich standardach i konwenansach. Masy ludzkie w szarych prochowcach toczące się ulicami są zdecydowanie większe niż w ojczyźnianej Warszawie. Odnoszę wrażenie, że duch urbanizacji zasiał już tutaj swoje plony, a teraz jedynie osiadł kopcącym dymem na panoramie i gnije dachami betonowych fabryk. Fabryki te trudno dostrzec z centrum miasta. Wszystko tutaj jest tak nierealnie czyste i bogate. Nawet słońce zdaje się jaśnieć bardziej na wspaniały Łuk Triumfalny, którego budowa już niebawem ma dobiec końca. Kiedy przybędziesz do Francji, nie radzę Ci jednak zapuszczać się na obrzeża tej sekwańskiej aglomeracji. Zgarnięty został tam cały margines społeczny wraz z ulicznymi śmieciami i najróżniejszą, mniej dochodową - i nie zawsze legalną - działalnością.
Paryż posiada te dwa sprzeczne oblicza, a w obliczach tych bardzo łatwo się pogubić. Wystarczy skręcić dwa razy w zły zakręt, by trafić w miejsca, gdzie marmurowe wykusze tracą swój lśniący przepych, a dostojnym panienkom znikają z głów eleganckie kapelusze. Granica bardzo wyraźna, ale jednocześnie zatarta przez pozory obu stron, kiedy jedni chcą uchodzić za bogatszych, a drudzy za prawdziwszych.
Miałem ostatnio nieprzyjemność trafić poza tę niewyznaczoną oficjalnie granicę. Idąc w kierunku avenue des Champs - Élysées, musiałem źle obrać drogę, przechodząc obok amfiteatru Le Colisée i w efekcie trafiłem do labiryntu wąskich ulic otoczonych wyblakłymi kamienicami o poobdzieranych gzymsach i zapuszczonych poboczach. Okolica niezwykle nieprzyjemna i zdecydowanie nienależąca do atrakcyjnych turystycznie. Miałem jednak także ogromne szczęście i próbując odnaleźć drogę powrotną natknąłem się na mojego dobrego przyjaciela - Eustachego Januszkiewicza. Zdziwiła mnie jego obecność w tak dalekiej od jego codziennych standardów dzielnicy, ale domyślam się, że jego zagraniczne interesy prowadzone dla księcia Wittgensteina wymagają częstych kontaktów z przeróżnymi klasami miejskimi. Uważam, że znaleźlibyście ze sobą wspólny język i gdy tylko zdecydujesz się zakończyć swą samotną wyprawę po Europie, gorąco zapraszam Cię na spotkanie z naszą dwójką na kolacji.
Z pozdrowieniami, Juliusz"
Mickiewicz był nie tyle zdumiony, co całkowicie zbity z tropu.
Noc już całkowicie pochłonęła miasto, a ciemny gabinet oświetlał tylko płomień na wpół wypalonej świecy rzucającej taneczne cienie na ściany pomieszczenia.
Dlaczego Odyniec twierdził, że podróżuje samotnie?
Kłamstwo nie należało do specjalności jego przyjaciela, lecz nawet gdyby, to Odyniec aż nazbyt często szczycił się swoim towarzyszem podróży. W końcu przemierzanie Europy w towarzystwie samego autora "Ballad i romansów" nie było byle błahostką. Zwłaszcza dla kogoś takiego jak Antoni było to niemałym osiągnięciem i towarzysz Mickiewicza nie omieszkał przypominać o tym każdemu, kto tylko raczył posłuchać. Sam Adam kilkakrotnie stwierdził, niby to w żartach, że wygodniej byłoby tamtemu zmienić nazwisko z "Odyniec" na "Towarzysz Mickiewicza". Oszczędziłoby to niepotrzebnej gadaniny wszystkim świeżo poznanym osobom.
Więc cóż takiego się wydarzyło, że ten nagle wstydził się przyznać do bycia jego kompanem?
Równie zastanawiający wydał mu się fakt, że wspomniany Eustachy był również znajomym Adama i na pewno musiał wspomnieć Słowackiemu o znajomości z nim. A połączenie tych dwóch faktów nie wydawało się już nazbyt trudne.
Musiał?
Mickiewicz oderwał zmęczony wzrok od listu i szybko sięgnął po następny. Może najzwyczajniej w świecie tego młodziaka nie interesował ani on, ani jego twórczość i zaznajomiony z tym Odyniec konsekwentnie omijał jego temat. I tacy się znajdowali. Usilni ignoranci bez nawet najmniejszej chęci odbioru czegokolwiek, nadawanego na innych falach niż te, na których zostali wychowani.
Data na kolejnym liście wskazywała tydzień wstecz. Najnowsza wiadomość, którą listonosz dostarczył w leniwe, piątkowe popołudnie i na której obecność Mickiewicz nawet nie zwrócił uwagi. Prześledził ją szybko wzrokiem.
Długie linijki skrupulatnych narzekań na jakość obsługi w jakiejś dziwacznej, prekursorskiej restauracji. Czy ktoś taki naprawdę mógł tworzyć poezję? Ciągłe pretensje i oceny przyziemnych incydentów bez odniesień do głębszych refleksji na ich temat. Zwykłe biadolenie. Z narastającym trudem dotarł w końcu do ostatniego akapitu.
"...Mam więc nadzieję, że moje czwartkowe spotkanie odbędzie się bez podobnych incydentów i niedopatrzeń. Eustachy zbyt wysoko się ceni, by skazywać swoich gości na podobnie żenujący poziom obsługi. Także z nieukrywanym zniecierpliwieniem oczekuję naszego spotkania i jednocześnie wyrażam głęboki smutek, że nie będziesz w stanie dotrzymać nam towarzystwa. Będąc szczerym, dawno nie miałem okazji porozmawiać z kimś oddanym..."
Och, spotkanie u Eustachego. Dopiero teraz przypomniał sobie o tym kolejnym, komedianckim przyjęciu organizowanym tylko dla ukazania przez Januszkiewicza swoich wpływów. Zgadzał się na nie jedynie ze względu na wysoki status gospodarza. Zawsze lepiej jest bowiem mieć wyżej przyjaciół aniżeli wrogów. Szopka ta jednak znów wypadła mu z głowy, ale nie przejął się tym szczególnie. Eustachy i tak zbyt go cenił, by dać przed nim jakikolwiek wyraz niezadowolenia nawet, gdyby ten podłożył ogień pod jego rezydencję.
Odyniec nie był człowiekiem rozchwytywanym towarzysko, a Mickiewicz nie przypominał sobie, aby planowali cokolwiek na nadchodzący tydzień. Motyw odmowy spotkania ze starym znajomym był zatem kolejnym powodem do przemyśleń.
Adam przeczesał palcami zwichrzone włosy i spojrzał sennie na stojący przy świecy zegarek, którego mniejsza wskazówka doganiała już powoli wzorzyście namalowaną trójkę.
Najpierw jednak należał mu się solidny sen.
Ludzie się zmieniają.
Tak się mawia i ponoć to nawet prawda. Mickiewicz jednak wychodził z założenia, że w każdym kwiecie pozostaje zawsze cząstka nasiona. Pierwotna istota, której nawet najostrzejsza resocjalizacja nie potrafiłaby ujarzmić. A przynajmniej ci, spotykani na jego drodze, nie potrafili się zmienić. A już na pewno nie na lepsze.
Zegar na wieży wybił osiemnastą. Wiosenne słońce ogrzewało ruchliwe ulice z równie silnym natężeniem co w samo południe. Adam szedł pośpiesznie chodnikiem, zlewając się z falą wracających do swych domów robotników i dżentelmenów z czarnymi parasolami, które służyć miały bardziej jako dopełniający element garderoby niż praktyczny przedmiot, gdyż niebo od rana pozostawało bezchmurne.
Wywinięcie się z natarczywych macek Odyńca nie było zadaniem prostym. Adam rozważał już zasymulowanie zawału, aby odwrócić uwagę współlokatora, ale na szczęście historia o spotkaniu z kołem młodych poetów wystarczyła, by wybić Antoniemu z głowy wymuszone dotrzymanie mu towarzystwa.
"Czyżbyś jednak przekonał się do nowatorskiej poezji?" pytał wesoło.
Adam uśmiechnął się do siebie na wspomnienie tej pełnej nadziei twarzy. "Znam cię już trzy lata, lecz ty nadal nie znasz mnie" pomyślał.
Gdyby nie był sobą zapewne przejąłby się, że niezapowiedziane wtargnięcie na czwartkową kolację mogłoby dostarczyć pewnych niedogodności obojgu stronom. Jednak on był Adamem Mickiewiczem, a gospodarz Eustachym Januszkiewiczem, także jedynym, dopuszczalnym rozwojem wydarzeń było ewentualne obdarowanie go najstarszym winem za ten niewypowiedziany zaszczyt złożenia mu wizyty. Gdyby miał jednak teraz powiedzieć, co pokierowało go tutaj, na rue de l'Echaudé, nie potrafiłby udzielić odpowiedzi. Trudno zrozumieć artystę, jeżeli on sam siebie najczęściej zrozumieć nie potrafi.
Chciał poznać autora tamtego wiersza. Rozbiory, emigracja. To może zmienić człowieka, nawet jeśli tylko powierzchownie. Skoro poezja Juliusza Słowackiego wkroczyła na taki poziom, to zapewne też duch przeszedł jakąś unikatową transformację. Może ten anemiczny wymoczek wyrósł na wspaniałego artystę? Może rozkwitł? Bóg jeden wie, co go spotkało przez te piętnaście lat i czy wpłynęło to na jego pióro w podobnym stopniu co na Mickiewicza.
Minął otwartą bramę (najwidoczniej mimo późniejszej godziny goście nadal byli wyczekiwani) i ruszył żwirowym chodnikiem w stronę werandy ukrytej za skupiskiem kwitnących, równo przyciętych krzewów. Od schodków dzieliły go może ze dwa kroki, gdy nagle usłyszał za sobą czyiś donośny głos:
- Grzymało! Och, ty również się spóźniłeś. Ten wieczorny ruch na ulicach może człowieka wykończyć, cieszę się, że...
Zdanie zostało gwałtownie przerwane, gdy tylko Mickiewicz odwrócił się do źródła głosu. Idący niespełna trzy metry za nim mężczyzna zastygł w bezruchu. Adam nie umiał może zbyt trafnie oceniać wieku, lecz ów osobnik zdecydowanie był od niego młodszy. O dekadę, może nawet więcej. Gdyby nie ostrzej zaznaczone rysy twarzy i, wyraźnie odznaczający się na bladej skórze, ciemny, lecz wąski wąs, poeta mógłby uznać kogoś o tak drobnej posturze, schowanej pod długim, ceglastym płaszczem, za kilkunastolatka. Przez ostatnie lata życia Mickiewicza przewinęło się tyle przeróżnych osobistości, że i tym razem zapewne nie potrafiłby zgadnąć, kto stał przed nim. I tak by się stało, gdyby nie te duże, czarne oczy, które piętnaście lat temu śledziły go z ukrycia za każdym razem, gdy mijał próg rezydencji państwa Bécu.
- Juliuszu. - powiedział Mickiewicz, jakby jednak chciał upewnić się, czy pamięć nie płata mu figli. Owszem, przybył tu właśnie po to, by go spotkać, ale nie spodziewał się, że nastąpi to tak szybko.
Słowacki wydawał się niemniej zbity z tropu. Zlustrował tamtego zdziwionym wzrokiem i po chwili, zapewne zdając sobie sprawę, że postać przed nim nie jest wytworem jego wyobraźni, wyprostował się i podszedł do Mickiewicza, niemal równając się z nim wzrokiem. Z ciemnych oczu zniknął wyraz zaskoczenia, pozostawiając jedynie oziębłą obojętność.
- Pan Mickiewicz. - odezwał się - Na mieście oczywiście dało się słyszeć, że zawitał pan w tutejsze strony, ale żeby spotykać się w takim miejscu. To nieco... niespodziewane.
- Co masz na myśli, młodzieńcze? - Adam zmarszczył czoło. W głosie Juliusza dało się usłyszeć nutę zuchwałości. Na moment Mickiewicz dostrzegł przed sobą małego chłopca w idealnie dopasowanym kaftaniku, wpatrującego się w niego z uśmiechem głoszącym osobistą nietykalność i ewentualne zrzucenie każdej, możliwej winy na bezradnego dorosłego.
- Po prostu odnosiłem wrażenie, że tak znamienici poeci nie zapuszczają się poza centrum Paryża. - odpowiedział Słowacki, jakby od niechcenia przejeżdżając palcami po czarnych, równo przyciętych lokach, sprawdzając ich idealne ułożenie. Mickiewiczowi te ruchy wydały się jednak nienaturalnie sztywne, jakby jego rozmówca odgrywał właśnie główną rolę w spektaklu i momentalnie zawładnęła nim paraliżująca trema.
- Przybyłem tu, aby odwiedzić mojego dobrego przyjaciela, Eustachego. Zapewniam cię, że jego pozycja nie jest niższa niż rezydentów ścisłego centrum. - odgryzł się Adam na tę jawną zaczepkę. Zazdrość była czymś, czym gardził ze szczególnością.
Juliusz otwierał już usta, by odpowiedzieć, lecz w tym samym momencie drzwi wejściowe otworzyły się i stanął w nich wspomniany właściciel mieszkania. Przez chwilę wodził zdziwionym wzrokiem od jednego pisarza do drugiego, ale szybko spoczął on na starszym mężczyźnie.
- Adam? Nie spodziewałem się... - wymamrotał, spuszczając wzrok na swą niezbyt wyjściową koszulę.
Tak, wielki poeta i jeszcze większe uwielbienie. Szczególnie u rodaków. Gdzie tylko Adam Mickiewicz postawił stopę, tam na zakurzony stół zarzucano biały obrus, a na twarze przyklejano promienne uśmiechy. Może dlatego stronił już od znajomych, a na każdym przyjęciu potrzebował co najmniej kilku, solidnych nalewek, by zapomnieć o otaczającym go teatrze manekinów.
- Mam nadzieję, że Juliusz nie sprawił ci jakichś nieprzyjemności - kontynuował Januszkiewicz.
Słowacki posłał mu oburzone spojrzenie, nie odsuwając się jednak od Mickiewicza nawet na krok.
- Ależ skąd. - Adam uśmiechnął się, obserwując z niekrytym rozbawieniem reakcję młodszego mężczyny - To całkowicie niewinny młodzieniec.
Po tych słowach on również został obdarowany gniewnym spojrzeniem i mógłby przysiąc, że ten rzuci mu się do gardła. Na szczęście Eustachy zbliżył się do nich i odciągnął Adama niemalże siłą ,wciągając go do wnętrza rezydencji. Słowacki, pozostawiony samotnie na werandzie zawahał się przez moment, ale zaraz podążył za nimi, zamykając za sobą drzwi wejściowe.
- Musisz wybaczyć mi zachowanie Juliusza. - mruknął cicho Eustachy, doprowadzając Adama do salonu - Gdybym tylko wiedział, że przybędziesz, nigdy bym nie...
- Ależ nic nie szkodzi. - Adam poklepał uspokajająco mężczyznę po ramieniu - Im więcej nas, Polaków, tym lepiej. Nieprawdaż?
Uśmiechnął się, posyłając ten gest również w stronę wchodzącego właśnie do pokoju młodziaka. Słowacki nie odwzajemnił jednak uśmiechu, ale też nie obdarzył go znów wyniosłym spojrzeniem. Rozejrzał się tylko niepewnie po pokoju, pozostając w końcu we framudze drzwi, jakby nie odważył się wejść w sferę stworzoną już przez starszych mężczyzn.
Januszkiewicz nie spojrzał w stronę przybyłego, lecz jedynie wziął głęboki wdech i, nerwowo przygładzając białą koszulę, spytał:
- Napijesz się czegoś? Wina, nalewki? Może rumu?
- Nalewka byłaby idealna. - odpowiedział Adam i gospodarz niczym posłuszna kelnerka pognał biegiem do kuchni.
Adam wsunął ręce w kieszenie płaszcza i jeszcze raz przyjrzał się Juliuszowi, który akurat podążył nieco spłoszonym wzrokiem za Eustachym. Brak pokory i szacunku, charakterystyczna cecha rozpuszczonych bękartów. Cała ta sytuacja z wierszem wydała mu się teraz niezwykle irracjonalna. Nawet jeżeli Słowacki napisał coś tak dobrego, to o czym to świadczyło? Jeden jedyny, dobry utwór i małpa z piórem by kiedyś napisała. Nic nadzwyczajnego, a on się jedynie niepotrzebnie rozentuzjazmował. Chyba odezwała się w nim ta uśpiona cząstka świadomości, domagająca się odnalezienia w końcu bratniej duszy i wylania swoich przemyśleń w sposób inny, niż tylko na papier. Możliwe, że właśnie w tym tkwił jego sukces. Tak obrazowo oddana nienawiść, żal, miłość mogła powstać tylko z głębi serca kogoś, kto kumulował je w sobie przez zbyt długi i zbyt bolesny czas.
"Co to za łzawe dywagacje!" skarcił się w myślach.
Dobre wychowanie wymagałoby przerwać panującą w pomieszczeniu ciszę i spytać chociaż, jak potoczyło się przez te lata życie Słowackiego, że ten trafił do tak oddalonego od rodzinnego miasta miejsca. Jednak Adama interesowało to tyle, co nic i nawet nie miał zamiaru udawać, że jest inaczej. Nie przed kimś, kto okazał tak jawny brak respektu.
Respektu, którym przecież jeszcze przed chwilą gardził.
- Imbirówka, czyli twoja ulubiona, Adamie. - Eustachy pośpiesznie wszedł do salonu i wręczył obojgu szklanki z brunatnym trunkiem.
Mickiewicz skinął w geście podziękowania i pociągnął spory łyk alkoholu. Juliusz zajrzał do szklanki i chyba powąchał trunek, bo skrzywił się nieznacznie i ostatecznie pozostawił jej zawartość nietkniętą.
- Może usiądźmy. - Januszkiewicz wskazał w stronę foteli postawionych pod kominkiem. - Dawno nie miałem przyjemności cię gościć, Adamie.
Juliusz odchrząknął, zwracając tym samym uwagę pozostałych.
- Ja... Chyba na mnie już pora. - odstawił szklankę na stolik i nerwowo wygładził połać płaszcza - Zapomniałem o listach, na które odpowiedzi muszę wysłać najpóźniej jutro rano. Mam nadzieję, że wybaczysz mi ten nietakt, Eustachy.
- Opuszczasz nas tak wcześnie, Juliuszu? - spytał spokojnym tonem Eustachy - Cóż, nie będę cię zatrzymywał. Uważaj na siebie.
- Żegnam panów. - Słowacki skinął głową i odwróciwszy się zniknął za framugą drzwi, pozostawiając za sobą jeszcze na ułamek sekundy połę ceglastego płaszcza.
Mickiewicz patrzył jeszcze przez moment za wychodzącym. Przybył tu, by z nim porozmawiać i ostatecznie nie udało mu się tego zrealizować. Nawet jeżeli zdążył już zmienić nastawienie pod wpływem zachowania tego pyszałka, to sprawa powinna zostać doprowadzona do końca.
- Zatem co cię do mnie dziś sprowadziło? - spytał gospodarz wyrywając go z namysłu.
- Planowałem spotkać się z Juliuszem Słowackim. - odpowiedział spokojnie Mickiewicz i, zanim Januszkiewicz zdążył zareagować na to zaskakujące oświadczenie, dodał - I plan mój muszę doprowadzić do końca.
Po tych słowach odwrócił się i wyszedł szybkim krokiem z salonu, odstawiając przy tym na wpół napoczętą szklankę na ten sam stolik, na którym stała jeszcze druga, nadal wypełniona. Eustachy nie pobiegł za nim, nie krzyknął jego imienia. Najwidoczniej nie mógł jeszcze zrozumieć, co właśnie miało miejsce w jego własnym salonie.
Adam wyszedł z budynku i minąwszy bramę, rozejrzał się po ulicy, poszukując wzrokiem ceglastego koloru w zbitych masach przechodniów. W ostatnim momencie udało mu się dostrzec znikający za rogiem sąsiedniego budynku płaszcz. Ruszył za poszlaką szybkim i zdecydowanym krokiem.
Wspaniale, teraz uganiał się po mieście za jakimś krnąbrnym chłystkiem tylko po to, żeby oddać mu jedno pisanidło. Godność Mickiewicza zdecydowanie upomni się niebawem o swoje prawa.
- Poczekaj!- krzyknął, czując, jak jego staw kolanowy powoli zaczyna skarżyć się na tak gwałtowną zmianę tempa chodu.
Tego tylko brakowało, aby Adam Mickiewicz zaczął za kimś biec. Ciekawe, co by na to powiedziały jutrzejsze gazety?
Postać w płaszczu odwróciła się i, dostrzegłszy kulejącego poetę, od razu się zatrzymała. Mickiewiczowi pozostało tylko dziękować za to w duchu, kiedy udało mu się - ze stanowczą nieprzyjemnością - pokonać ostatni odcinek dzielącej ich odległości. Spojrzał w szeroko otworzone ze zdumienia oczy Juliusza. Sam Adam był zaskoczony swoim zachowaniem, więc nawet nie chciał myśleć, co teraz działo się w głowie Słowackiego. Postanowił nie komplikować jeszcze bardziej tej dziwacznej sytuacji i szybkim ruchem wydobył z kieszeni czerwoną kopertę.
- To chyba należy do ciebie. - powiedział, wyciągając papier w stronę Słowackiego.
Tamten spojrzał na przedmiot z równym zaskoczeniem, z którym przed chwilą wpatrywał się w Adama.
- Skąd to masz? - spytał cicho, zapominając o formie grzecznościowej, z którą zwracał się do poety wcześniej.
- Leżało zapomniane pod meblami mojego mieszkania. Mieszkania, którego zdaje się, ty byłeś ostatnim lokatorem.
Słowacki nie wyglądał, jakby to stwierdzenie cokolwiek mu wyjaśniło. Zdawało się raczej, że wprowadziło do jego umysłu jeszcze większy zamęt. Wpatrywał się w czerwony papier, nie zamierzając jednak wyciągnąć po niego ręki.
- Nie rozumiem. - mruknął jakby sam do siebie. Wieczorny, chłodny wiatr zawiał mocniej porywając kilka ciemnych kosmyków z precyzyjnie zaczesanej fryzury. Ich właściciel jednak nie wydał się tym faktem zainteresowany. Jego brwi zmarszczyły się nieznacznie, tworząc pionową bruzdę zamyślenia. - Odstąpiłem to mieszkanie Antoniemu.
- Antoni podróżuje ze mną od przeszło trzech lat i dopóty, dopóki nie możemy być pewni, że los nie pogna nas gdzieś dalej, mieszkamy razem. - wyjaśnił Adam, nieco zniecierpliwiony, ale jednocześnie poirytowany. Sam bowiem niewiele z tego wszystkiego rozumiał. - I nie wiem, dlaczego nie raczył cię o tym poinformować.
Juliusz nadal jednak nie wyciągnął ręki po kopertę. Wyprostował się, a na jego mizerną twarz wstąpił nagle wyraz usilnej determinacji.
- Cóż, najwidoczniej ktoś mojego pokroju nie jest uprawniony do bycia informowanym o poczynaniach samego Adama Mickiewicza.
Starszy poeta ściągnął brwi.
- O co ci chodzi? - spytał zirytowany, robiąc krok w stronę Juliusza, który odruchowo cofnął się o ten sam dystans - Z własnej inicjatywy szukam cię i ganiam po całym Paryżu, aby zwrócić ten nic niewarty świstek, a ty jeszcze mam czelność odpłacać mi się pretensjami?
Adamowi zdecydowanie udało się nieco spłoszyć wyrostka, zaskoczonego tą nagłą wrogością w głosie.
- Po co? - odpowiedział tamten pytaniem na pytanie, już nieco mniej pewnie.
Mickiewicz zamilkł na moment. Samemu przed sobą trudno było mu udzielić odpowiedzi na to pytanie.
- Ten wiersz jest... - ostatnie słowo utknęło mu na chwilę w gardle - ...dobry. Całkiem przyzwoity. A ja wyznaję zasadę, że miejsce dzieła jest zawsze przy jego twórcy.
Nie była to do końca prawda, lecz Adam zdecydowanie nie miał ochoty na wyspowiadanie się teraz ze swoich złudnych nadziei.
Juliusz w końcu wyciągnął powoli dłoń po kopertę i ostrożnie złapał papier paljową rękawiczką zabierając go za dłoni Adama.
- Naprawdę uważa pan, że ten wiersz jest dobry? - spytał, a cała dotychczasowa śmiałość opuściła barwę jego głosu, pozostawiając jedynie podejrzliwą niepewność, jakby miało się za moment okazać, że padł on jedynie ofiarą jakiegoś niesmacznego żartu.
Mickiewicz zmieszał się nieco przez tę nagłą zmianę tonu wypowiedzi. Nie potrafił rozgryźć tego eleganckiego wyrostka. W jednej chwili obrzucał go kpiarską uwagą, a chwilę później powracał do grzecznościowego tonu
- Zgrabne rymy, całkiem bogate słownictwo. - wymienił ostrożnie, ważąc każde słowo. Nie przywykł zbytnio do prawienia komuś komplementów.
Przez twarz Juliusza przemknął cień kwaśnego uśmiechu.
- To samo twierdził pan w Wilnie.
Wiatr zawiał intensywniej i Adam poczuł dreszcz zimna przebiegający po karku. Jedyne, czego teraz chciał, to wrócić do swojego ciepłego gabinetu.
- Rzeczywiście. - skwitował - Twoja poezja nadal kryje w sobie ten agresywny, dziecinny wydźwięk.
- Dziecinny? - Juliusz znów wyprostował się, patrząc Mickiewiczowi z determinacją w oczy - Może po prostu młodzieńczy, bardziej żywy i nieszablonowy? Może mniej flegmatyczny i syzyfowy od poezji podstarzałych rymotwórców?
Mickiewicz prychnął głośno. Gdzieś już to słyszał, lecz nie mógł sobie przypomnieć gdzie.
- Poemat musi mieć głębię. Wyraz, którego nie można pobieżnie odczytać w splocie pozostałych. Zarezerwowany tylko dla tych, którzy ten ukryty przekaz chcą odczytać. W tym tkwi piękno poezji. - powiedział, wsuwając zmarznięte dłonie do kieszeni - Może i twoje słownictwo jest piękne. Lecz co z tego - tu przystąpił krok bliżej Juliusza, który tym razem nie cofnął się, a nieustępliwie mierzył się z nim wzrokiem - skoro nie ma nic poza tym?
Stali tak w milczeniu, na opustoszałym chodniku bocznej alei, patrząc jeden na drugiego w tym niemym pojedynku, rozgrywanym w zgęstniałej od emocji przestrzeni oddzielającej ich od siebie.
- Twierdzi pan zatem, że moja poezja jest powierzchowna? - spytał spokojnie Słowacki, unosząc lekko kącik ust - Uważa się pan za mistrza w tej dziedzinie? Kompetentnego do udzielania takich opinii?
- Zdecydowanie bardziej kompetentnego od ciebie, Juliuszu. - odpowiedział równie spokojnie Adam. Czyżby ten młodziak próbował jeszcze podważać jego autorytet? Cała ta sytuacja stawała się coraz bardziej irracjonalna.
- W porządku zatem. - Słowacki poprawił kołnierz płaszcza i szybkim ruchem wygładził zawieruszone na czole kosmyki ciemnych włosów - Wyzywam zatem pana na pojedynek.
Mickiewiczowi w pierwszej chwili wydawało się, że ten się przesłyszał. Jednak, gdy dotarł do niego autentyzm słów Juliusza nie mógł powstrzymać się od głośnego śmiechu. Och, jak dawno już się śmiał. To wszystko zaczynało przyjmować coraz komiczniejszy obrót.
Słowackiemu widocznie nie spodobała się taka reakcja.
- Uważa pan, że żartuję? - spytał poirytowany.
Adam wziął głęboki wdech, by opanować napad wesołości.
- Tak. - odpowiedział swobodnie - Pojedynek na wiersze to bardzo poważna sprawa i zapewne nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy.
- Och, zdaję sobie z tego sprawę znakomicie. - powiedział Słowacki zdeterminowanym tonem - Miałem już okazję być świadkiem kilku takich pojedynków. Znam ich zasady i jestem gotów rozegrać ów bój z panem.
Mickiewicz pokręcił lekceważąco głową.
- Przez swój ognisty popęd zapomniałeś już zapewne kim jestem.
- Adam Mickiewicz. Autor "Ballad i romansów", "Dziadów" i "Pana Tadeusza". - wyrecytował Słowacki - Pokrzepiciel polskich serc, litewski Bóg, poeta ożywiający słowa i malujący nimi najpiękniejsze obrazy. A także zuchwały i opryskliwy egocentryk, który uważa swoje dzieła za nieomylne i swoją rację za jedyną właściwą. Zapatrzony w siebie i nie widzący nic poza stronicami własnych sonetów ignorant i prostak.
Powiedzenie, że Mickiewicza to wyznanie zaskoczyło, byłoby co najmniej sporym niedociągnięciem. Szok byłby tu zdecydowanie lepszym określeniem. Stał tak, znieruchomiały. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów wspaniałemu poecie zabrakło słów.
Owszem, krytycy lubili psioczyć na wszystko i wszystkich, także i Mickiewiczowi zdarzyło się oberwać za swój "brak jedności w pojęciu, a w wykonaniu żadnych proporcji czy układu". Jednak były to uwagi dalekie, anonimowe, które dotykały go w stopniu równym co zeszłoroczny śnieg. W zetknięciu twarzą w twarz nikt nigdy nie odważył się otwarcie go skrytykować. Gdzie szedł Mickiewicz, tam podążały tłumy i nawet jeżeli ktoś nie zgadzał się z jego przekazem, to nigdy nie był na tyle odważny - lub na tyle głupi - by sprzeciwiać się masowemu uwielbieniu. Co rzekł poeta było słowem świętym i jedyną, uznawaną reakcją miało być bezmyślne przytakiwanie. Bez znaczenia nawet było, że większość odbiorców nie potrafiła odnaleźć fundamentalnego sensu utworu. Napisał to Adam Mickiewicz ku pokrzepieniu naszych serc, zatem należy to bezdyskusyjnie przyjąć, zaakceptować i składać kwiaty u stóp.
Poczuł intensywne ciepło rozlewające się falami wzdłuż kręgosłupa. Gniew?
- Widzę, że matka nie zdążyła nauczyć cię szacunku do starszych. - wychrypiał.
- Nauczyła szacunku do tych, którzy odpowiedzą mi tym samym. - sprostował szybko Słowacki, dostrzegając zmieszanie przeciwnika i czerpiąc z tego wyraźną satysfakcję.
- Dobrze zatem. - Mickiewicz odchrząknął, powracając tym samym do wcześniejszego obrotu wydarzeń - Przyjmuję twoje wyzwanie. Jeżeli tak lubujesz się w byciu upokarzanym.
Słowacki uśmiechnął się triumfalnie, jakby zwyciężył już w samym pojedynku.
- Wspaniale. Jeżeli chodzi o dogodny termin to prześlę go panu tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. - posłał mężczyźnie jeszcze raz pewny siebie uśmiech i, odwróciwszy się, odszedł, rzucając jeszcze na odchodnym - Wiem, gdzie pana szukać.
Mickiewicz stał jeszcze chwilę na chodniku, patrząc za znikającą za zakrętem postacią. Nie potrafił opisać, co w tej chwili targało jego wnętrzem. Uczucie niecodziennie i niezwykle ekscytujące. Jakby ktoś dźwignął jego wysuszone zwłoki z grobu i tchnął w nie ogień nowego życia.
Wyzwanie, emocje, chaos. Od czasów opuszczenia ojczyzny nikt nie odważył się wzbudzić w nim tak wybuchowej mieszanki uczuć.
Nie lubił Słowackiego. Nie znosił. Spotkał go niespełna godzinę temu, a już miał ochotę tylko wyrwać mu ten niepokorny język i zetrzeć arogancki uśmiech z twarzy. Juliusz reprezentował właściwie wszystko, czym Mickiewicz gardził. Ale jednak ta paląca go w danym momencie niechęć i frustracja sprawiły, że poczuł się niesamowicie dobrze.
Poczuł, że żyje.
Świetne <3 Po prostu cudowne. Nic dodać, nic ująć.
OdpowiedzUsuńPisz dalej bo cholernie Ci to wychodzi :D
AKCJA SIE ROZKRĘCA HEHE,PISZ SZYBKO DALEJ
OdpowiedzUsuńJEŻUŚ MARIAN CHUDY BYYYK
OdpowiedzUsuńja nie wiem co z tym pojedynkiem ja nie wiem kurcze adaś to mnie poirytowal nie powiem ale julek w coszes ty sie wpakowal twoj wąs mocy nie zadziala ja ci mowie
Pięknie, pięknie napisane. A, i doceniam akapity i spacje przed myślnikiem JA TO DOCENIAM NAPRAWDĘ pisz, Cykado, jak tylko znajdziesz czas!
Trafiłam na to opowiadanie przez przypadek i byłam sceptycznie nastawiona, ale piszesz tak cudownie lekko, idealnie dobierasz słowa i bez problemu balansujesz między zdaniami, że się zakochałam. Zamierzasz je dokończyć?
OdpowiedzUsuńRaczej nie. Uznałam, że jest źle napisane i nie ma co już ratować tego następnymi rozdziałami.
Usuń