Słońce dokańczało już swoją wędrówkę po bezchmurnym nieboskłonie, leniwie chowając się za ciemnymi konturami budynków widocznych z okna rezydencji przy rue de l'Echaudé. Eustachy Januszkiewicz wpatrywał się w ten malowniczy obraz bez wyraźnego zachwytu. Jego surowe oblicze zastygło w wyrazie skupienia, jakby pod zmarszczonym czołem odbywało się właśnie kalkulowanie wyjątkowo skomplikowanych obliczeń. Kiedy znikające słońce zaczęło kreślić długie cienie we wnętrzu pomieszczenia, gospodarz odwrócił się do zgromadzonych przy stole czterech dżentelmenów. Na blacie przykrytym białym obrusem stała jedynie ledwo napoczęta butelka białego wina i kieliszki, których żaden z gości nie odważył się jeszcze tknąć, jakby ciągle czekając na odpowiedni ku temu moment. Jedyny wyjątek stanowił spożytkowany już kieliszek, który wędrował teraz nerwowymi ruchami między palcami Januszkiewicza. Ten uniósł wzrok znad resztki trunku wirującego na spodzie szkła i uśmiechnął się chłodno do zgromadzonych.
- Zaczyna już zmierzchać. - przemówił niskim głosem, wyrywając mężczyzn ze znużonych refleksji nad rąbkiem własnego mankietu lub drobin kurzu osiadających na krawędzi stołu - Więc, choć niezmiernie mi z tego powodu przykro, będę zmuszony zakończyć nasze spotkanie. - kącik jego ust drgnął lekko, jakby chcąc wygiąć się w kpiącym uśmiechu, lecz w ostatniej chwili wrócił do swojego pierwotnego położenia nieco nad linią ust - Nasz gość honorowy najwidoczniej nie raczy się już pojawić.
Jeden z dżentelmenów, o bujnym wąsie i już nie tak bujnej czuprynie, podniósł się pierwszy zarzucając na ramiona przewieszony wcześniej przez oparcie krzesła płaszcz.
- To już trzecia taka sytuacja, Eustachy. - powiedział - Mój rozkład dnia nie jest na tyle swobodny, abym mógł pozwolić sobie na tak daremne spędzanie czasu. Na przyszłość proponuję ci upewnić się, że pan Mickiewicz zjawi się na kolacji.
Januszkiewicz nie odpowiedział, ale odpowiedź widocznie nie była oczekiwana, gdyż zarówno wąsaty dżentelmen jak i trzech pozostałych mężczyzn szybko opuścili jadalnię. Drzwi wejściowe trzasnęły i w oświetlonym ciepłym światłem lampy olejowej pomieszczeniu pozostał już tylko gospodarz. I jakby czekając z tym ruchem aż do wyjścia wszystkich gości, opadł ciężko na jedno z odsuniętych krzeseł i zrezygnowany wyciągnął dłoń po pozostawioną na blacie butelkę wina.
***
Mickiewicz pamiętał, jakby był tam ledwie wczoraj. Wileński dom z białej cegły otoczony kwitnącym ogrodem i starymi sosnami rzucającymi malowniczy cień na rezydencję, chroniąc ją tym samym przed nawet najagresywniejszym, letnim słońcem. Obraz ten mógłby z powodzeniem służyć jako idealne tło do romantycznych dramatów o strudzonych kochankach, gdyby na plan nie zdecydowano się wprowadzić szarej masy krytyków, którzy nie trudzili się nawet, by dopasować się do scenografii. Byli to literaci starszej daty, którzy pałali niewypowiedzianą sympatią do podcinania skrzydeł każdemu młodziakowi, który ośmielił się oddalić w świat wyobraźni bardziej, niż wymagał tego sztywno określony schemat oświeceniowego artysty.
Zapewne dlatego Adama tak zdziwiła obecność dziecka. Mimo iż od początku był poinformowany o synu pani Bécu z pierwszego małżeństwa, to obraz byle pędraka plątającego się między nogami śmietanki literackiej nie potrafił zespolić się w jego głowie. Jednak szybko przekonał się, jak bardzo się mylił. Znał ten typ podrostków aż nazbyt dobrze. Wychowani z chirurgiczną precyzją rozwoju idealnego potomka, rozpuszczeni na wskroś i nauczeni domagania się wszystkiego bez ofiarowania niczego w zamian. Już w najmłodszych latach Adam miał styczność z tą zamożniejszą częścią szkolnej klasy, która częstowała go co najwyżej aroganckim spojrzeniem chełpiąc się statusem swych rodziców, jakby to tym bękartom zawdzięczano cały, rodzinny majątek. Maszerując z podniesioną głową niczym następca polskiego tronu, jednocześnie plując i kopiąc się z innymi przedstawicielami ich pokroju, gdy tylko znerwicowane matki odwróciły na moment wzrok.
Salomea Bécu niewątpliwie była kobietą ciepłą i kochającą, której serca starczyłoby dla całej ulicy Zamkowej i to ze sporą nawiązką. Kobieta inteligentna i oczytana, lecz również niezwykle przewrażliwiona na punkcie swojego jedynego potomka. Chłopiec wątłej postury, o bladej skórze, z którą wyjątkowo mocno kontrastowały ciemne loki i tęczówki, odziany w idealnie dopasowany kaftanik z błyszczącymi, stalowymi klamrami. Kolejne, wychuchane pisklę.
I to pisklę piszące.
Zbyt wiele Mickiewicz miał już na głowie narcystycznych dzieciaków machających mu przed nosem swoimi atramentowymi wypocinami, oczekując nadludzkich pochwał i omdlenia z zachwytu. W końcu uczyli ich najlepsi belfrowie i w ich wąskim na szerokość domowego salonu świecie nie było dopuszczalnej opcji, aby ich dzieło nie zostało przyjęte z co najmniej ponadprzeciętnym zachwytem. Początkowo więc poetę nawet bawiły zzieleniałe od złości twarze chłystków, kiedy ten, w dosyć dosadnych słowach, dawał im do zrozumienia do jakich, niezbyt szlachetnych czynów najwyżej nadawałaby się ich poezja. Jednak z każdym kolejnym rozbawienie ustępowało pozostawiając po sobie jedynie zgorszenie i obrzydzenie do wychowanych w tak hermetycznych warunkach "artystów" piszących o świecie, którego nie znali i uczuciach, których nie mieli szansy zaznać.
I w tym przypadku nie było inaczej. Salomea wciskała mu do rąk zapisane kartki swojego syna prosząc o chociażby najmniejszy komplement. Nie była to zdecydowanie górnolotna poezja. Rymy dobrane, lecz proste, sztampowe. Nic poniżej lecz też nic ponad, zwyczajna, nudna pisanina. Raz czy dwa udało się Adamowi zwieść kobietę zręczną zmianą tematu, lecz w końcu, przygwożdżony niemal do ściany, przyznał, że rymy są całkiem sprawnie dobrane, a i słownictwo nie najuboższe. Kobieta pofrunęła jak na skrzydłach na piętro, z którego dało się potem słyszeć tylko jej stłumione świergotanie. Sam Juliusz, bo tak mu było na imię, z nieznanych mu przyczyn unikał bowiem jego towarzystwa. Przewinął się przed jego wzrokiem może dwa czy trzy razy, lecz nigdy nie pozostawał na dłużej w tym samym pomieszczeniu co wówczas gość. Mickiewicz domyślał się, że wynikało to zapewne z izolacji wychowanka i jego niechęci do ludzi innych klas. Może nawet wstrętu.
Jednak jemu nie zależało na spotkaniu tego młodego, całkowicie przeciętnego poeczyny. Pamięć o nim rozmyła się wraz z postaciami innych parodii literackich, pozostawiając po sobie jedynie niewyraźne kontury na dnie umysłu.
Aż do teraz. Niemal piętnaście lat później i półtora tysiąca kilometrów dalej, Adam Mickiewicz stał po środku swojego gabinetu z czerwoną kopertą w ręce patrząc na Antoniego Odyńca, który właśnie wypowiedział nazwisko tego chłystka.
- Nie rozumiem twojego poruszenia. - powiedział Antoni, wyrywając tym samym poetę z nostalgii - Dobrze wiesz, że utrzymuję kontakt zarówno z Juliuszem jak i jego matką. A, jako że on również przebywa w Paryżu, to w wyrazie swej dobroduszności zaoferował mi to mieszkanie bez wcześniejszego obowiązku targowania się z właścicielem.
Adam przeanalizował wszystko szybko w głowie. Cóż, nie był on najpilniejszym słuchaczem Odyńca podczas ich długich podróży. Owszem, pamięta wzmianki o korespondencjach listowych z panią Bécu, ale czy padało w nich imię Słowackiego..?
Antoni, jakby wyczytując myśli z twarzy przyjaciela, westchnął tylko ciężko.
- Byłbym rad, gdybyś w końcu zaczął mnie słuchać.
Mickiewicz swoim zwyczajem zignorował te utyski i podszedł bliżej rozmówcy, podając mu trzymaną w rękach kartkę.
- Nie interesują mnie twoje relacje z nim. - stwierdził Adam, niemal wciskając papier w jego ręce - Znalazłem ten wiersz pod sofą i domyślam się, że związek z nim ma właśnie poprzedni lokator. - tutaj zamilkł na moment, jakby próbując przyswoić wszystkie, właśnie poznane informacje i obrać inny kierunek rozumowania - Oczywiście nie musi oznaczać to, że jest to jego autorstwa. Możliwe, że po prostu przyjął pod swój dach kogoś, kto...
- Och, to zdecydowanie dzieło Juliusza. - Odyniec uśmiechnął się pod nosem, wodząc wzrokiem po kolejnych wersach testu. - To kaligraficzne pismo poznam chyba wszędzie. Również styl pisania pasuje do jego osoby. Czyżby był aż tak zły?
Mickiewicz prawie zakrztusił się samym powietrzem. Niezwykle ciężko jest dzielić się poezją z kimś, kto nie posiada w jej kwestii właściwie żadnego, przydatniejszego niż notatki w podręcznikach, obeznania.
- Zły? - wyrwał papier z rąk czytającego tak gwałtownie, że tamten potrzebował jeszcze sekundy, by zorientować się, że nie ma go już przed sobą - To poezja Antoni. Poezja przez wielkie P. To obraz malowany anielskimi farbami, to boska melodia wszystkich fortepianów. Nie wierzę, żeby... żeby stworzył go ktoś taki.
- "Taki'? - Odyniec podążył za przyjacielem, który zamaszystym krokiem wyszedł z gabinetu i wkroczył do małego salonu i podszedłszy do parapetu, na którym leżała na wpół wypalona fajka, podniósł ją i podpalił drewnianą zapałką. - Nie przypominam sobie, żebyś zaznajamiał się z jego twórczością po tamtych dziecinnych bazgrołach z dwudziestego drugiego. Zresztą nie kojarzę, abyś zaznajamiał się z JAKĄKOLWIEK twórczością młodszego pokolenia.
Mickiewicz pociągnął dym z fajki, przytrzymując go przez dłuższą chwilę w płucach, jakby dając sobie tym więcej czasu na przemyślenie odpowiedzi.
- Młodsze pokolenie nie ma już nic do zaoferowania. - mruknął powoli, wypuszczając dym przez usta - Sam chałowy i bezwartościowy szlam literacki wzorowany usilnie na cierpienia rangi światowej, podczas gdy ich golgota wyrażana jest słowami porównywalnymi co najwyżej do niewystarczającej ilości kartofli przy niedzielnym obiedzie.
Odyniec nie wydawał się zaskoczony tą ostrą krytyką, słyszał ją już nazbyt często przy każdej możliwej okazji.
- Więc czymże ten "bezwartościowy szlam" - tutaj skinął w stronę trzymanej w ręku Mickiewicza kartki z poematem - różni się od reszty tego, twoim zdaniem, bezwartościowego pokolenia?
Adam zaciągnął się znów dymem. Dobre pytanie.
- Jest... dobry. - odpowiedział już ostrożniej - Zbyt dobry. Gdybym tylko mógł porównać go do...
I nagle go olśniło. Dar światłości zstąpił na niego z ciemniejącego już nieba.
- Mówiłeś, że korespondowałeś z tym Januszem...
- Juliuszem - poprawił go szybko Antoni i, przewidując zamiary przyjaciela, podniósł dłoń w geście protestu - I nie sądzę, aby był zadowolony z udostępniania naszych prywatnych korespondencji osobom trzecim.
Jednak Adam nie wydał się tym oświadczeniem zbyt przejęty. Wypuścił powoli dym z płuc, opierając się o framugę okna.
- Nie potrafisz mi odmówić. - uśmiechnął się chytrze do przyjaciela.
Odyniec skrzywił się i splótł ręce na piersi, jakby chciał odgrodzić się tym od wpływów Mickiewicza.
Milczeli przez chwilę.
- Masz, rację. Nie potrafię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz