piątek, 30 października 2015

Rozdział II

  Słońce dokańczało już swoją wędrówkę po bezchmurnym nieboskłonie, leniwie chowając się za ciemnymi konturami budynków widocznych z okna rezydencji przy rue de l'Echaudé. Eustachy Januszkiewicz wpatrywał się w ten malowniczy obraz bez wyraźnego zachwytu. Jego surowe oblicze zastygło w wyrazie skupienia, jakby pod zmarszczonym czołem odbywało się właśnie kalkulowanie wyjątkowo skomplikowanych obliczeń. Kiedy znikające słońce zaczęło kreślić długie cienie we wnętrzu pomieszczenia, gospodarz odwrócił się do zgromadzonych przy stole czterech dżentelmenów. Na blacie przykrytym białym obrusem stała jedynie ledwo napoczęta butelka białego wina i kieliszki, których żaden z gości nie odważył się jeszcze tknąć, jakby ciągle czekając na odpowiedni ku temu moment. Jedyny wyjątek stanowił spożytkowany już kieliszek, który wędrował teraz nerwowymi ruchami między palcami Januszkiewicza. Ten uniósł wzrok znad resztki trunku wirującego na spodzie szkła i uśmiechnął się chłodno do zgromadzonych.
 - Zaczyna już zmierzchać. - przemówił niskim głosem, wyrywając mężczyzn ze znużonych refleksji nad rąbkiem własnego mankietu lub drobin kurzu osiadających na krawędzi stołu - Więc, choć niezmiernie mi z tego powodu przykro, będę zmuszony zakończyć nasze spotkanie. - kącik jego ust drgnął lekko, jakby chcąc wygiąć się w kpiącym uśmiechu, lecz w ostatniej chwili wrócił do swojego pierwotnego położenia nieco nad linią ust - Nasz gość honorowy najwidoczniej nie raczy się już pojawić.
  Jeden z dżentelmenów, o bujnym wąsie i już nie tak bujnej czuprynie, podniósł się pierwszy zarzucając na ramiona przewieszony wcześniej przez oparcie krzesła płaszcz.
 - To już trzecia taka sytuacja, Eustachy. - powiedział - Mój rozkład dnia nie jest na tyle swobodny, abym mógł pozwolić sobie na tak daremne spędzanie czasu. Na przyszłość proponuję ci upewnić się, że pan Mickiewicz zjawi się na kolacji.
  Januszkiewicz nie odpowiedział, ale odpowiedź widocznie nie była oczekiwana, gdyż zarówno wąsaty dżentelmen jak i trzech pozostałych mężczyzn szybko opuścili jadalnię. Drzwi wejściowe trzasnęły i w oświetlonym ciepłym światłem lampy olejowej pomieszczeniu pozostał już tylko gospodarz. I jakby czekając z tym ruchem aż do wyjścia wszystkich gości, opadł ciężko na jedno z odsuniętych krzeseł i zrezygnowany wyciągnął dłoń po pozostawioną na blacie butelkę wina.


***

 Mickiewicz pamiętał, jakby był tam ledwie wczoraj. Wileński dom z białej cegły otoczony kwitnącym ogrodem i starymi sosnami rzucającymi malowniczy cień na rezydencję, chroniąc ją tym samym przed nawet najagresywniejszym, letnim słońcem. Obraz ten mógłby z powodzeniem służyć jako idealne tło do romantycznych dramatów o strudzonych kochankach, gdyby na plan nie zdecydowano się wprowadzić szarej masy krytyków, którzy nie trudzili się nawet, by dopasować się do scenografii. Byli to literaci starszej daty, którzy pałali niewypowiedzianą sympatią do podcinania skrzydeł każdemu młodziakowi, który ośmielił się oddalić w świat wyobraźni bardziej, niż wymagał tego sztywno określony schemat oświeceniowego artysty.
 Zapewne dlatego Adama tak zdziwiła obecność dziecka. Mimo iż od początku był poinformowany o  synu pani Bécu z pierwszego małżeństwa, to obraz byle pędraka plątającego się między nogami śmietanki literackiej nie potrafił zespolić się w jego głowie. Jednak szybko przekonał się, jak bardzo się mylił. Znał ten typ podrostków aż nazbyt dobrze. Wychowani z chirurgiczną precyzją rozwoju idealnego potomka, rozpuszczeni na wskroś i nauczeni domagania się wszystkiego bez ofiarowania niczego w zamian. Już w najmłodszych latach Adam miał styczność z tą zamożniejszą częścią szkolnej klasy, która częstowała go co najwyżej aroganckim spojrzeniem chełpiąc się statusem swych rodziców, jakby to tym bękartom zawdzięczano cały, rodzinny majątek. Maszerując z podniesioną głową niczym następca polskiego tronu, jednocześnie plując i kopiąc się z innymi przedstawicielami ich pokroju, gdy tylko znerwicowane matki odwróciły na moment wzrok.
 Salomea Bécu niewątpliwie była kobietą ciepłą i kochającą, której serca starczyłoby dla całej ulicy Zamkowej i to ze sporą nawiązką. Kobieta inteligentna i oczytana, lecz również niezwykle przewrażliwiona na punkcie swojego jedynego potomka. Chłopiec wątłej postury, o bladej skórze, z którą wyjątkowo mocno kontrastowały ciemne loki i tęczówki, odziany w idealnie dopasowany kaftanik z błyszczącymi, stalowymi klamrami. Kolejne, wychuchane pisklę.
 I to pisklę piszące.
 Zbyt wiele Mickiewicz miał już na głowie narcystycznych dzieciaków machających mu przed nosem swoimi atramentowymi wypocinami, oczekując nadludzkich pochwał i omdlenia z zachwytu. W końcu uczyli ich najlepsi belfrowie i w ich wąskim na szerokość domowego salonu świecie nie było dopuszczalnej opcji, aby ich dzieło nie zostało przyjęte z  co najmniej ponadprzeciętnym zachwytem. Początkowo więc poetę nawet bawiły zzieleniałe od złości twarze chłystków, kiedy ten, w dosyć dosadnych słowach, dawał im do zrozumienia do jakich, niezbyt szlachetnych czynów najwyżej nadawałaby się ich poezja. Jednak z każdym kolejnym rozbawienie ustępowało pozostawiając po sobie jedynie zgorszenie i obrzydzenie do wychowanych w tak hermetycznych warunkach "artystów" piszących o świecie, którego nie znali i uczuciach, których nie mieli szansy zaznać.
 I w tym przypadku nie było inaczej. Salomea wciskała mu do rąk zapisane kartki swojego syna prosząc o chociażby najmniejszy komplement. Nie była to zdecydowanie górnolotna poezja. Rymy dobrane, lecz proste, sztampowe. Nic poniżej lecz też nic ponad, zwyczajna, nudna pisanina. Raz czy dwa udało się Adamowi zwieść kobietę zręczną zmianą tematu, lecz w końcu, przygwożdżony niemal do ściany, przyznał, że rymy są całkiem sprawnie dobrane, a i słownictwo nie najuboższe. Kobieta pofrunęła jak na skrzydłach na piętro, z którego dało się potem słyszeć tylko jej stłumione świergotanie. Sam Juliusz, bo tak mu było na imię, z nieznanych mu przyczyn unikał bowiem jego towarzystwa. Przewinął się przed jego wzrokiem może dwa czy trzy razy, lecz nigdy nie pozostawał na dłużej w tym samym pomieszczeniu co wówczas gość. Mickiewicz domyślał się, że wynikało to zapewne z izolacji wychowanka i jego niechęci do ludzi innych klas. Może nawet wstrętu.
 Jednak jemu nie zależało na spotkaniu tego młodego, całkowicie przeciętnego poeczyny. Pamięć o nim rozmyła się wraz z postaciami innych parodii literackich, pozostawiając po sobie jedynie niewyraźne kontury na dnie umysłu.
 Aż do teraz. Niemal piętnaście lat później i półtora tysiąca kilometrów dalej, Adam Mickiewicz stał po środku swojego gabinetu z czerwoną kopertą w ręce patrząc na Antoniego Odyńca, który właśnie wypowiedział nazwisko tego chłystka.
 - Nie rozumiem twojego poruszenia. - powiedział Antoni, wyrywając tym samym poetę z nostalgii - Dobrze wiesz, że utrzymuję kontakt zarówno z Juliuszem jak i jego matką. A, jako że on również przebywa w Paryżu, to w wyrazie swej dobroduszności zaoferował mi to mieszkanie bez wcześniejszego obowiązku targowania się z właścicielem.
 Adam przeanalizował wszystko szybko w głowie. Cóż, nie był on najpilniejszym słuchaczem Odyńca podczas ich długich podróży. Owszem, pamięta wzmianki o korespondencjach listowych z panią Bécu, ale czy padało w nich imię Słowackiego..?
 Antoni, jakby wyczytując myśli z twarzy przyjaciela, westchnął tylko ciężko.
 - Byłbym rad, gdybyś w końcu zaczął mnie słuchać.
 Mickiewicz swoim zwyczajem zignorował te utyski i podszedł bliżej rozmówcy, podając mu trzymaną w rękach kartkę.
 - Nie interesują mnie twoje relacje z nim. - stwierdził Adam, niemal wciskając papier w jego ręce - Znalazłem ten wiersz pod sofą i domyślam się, że związek z nim ma właśnie poprzedni lokator. - tutaj zamilkł na moment, jakby próbując przyswoić wszystkie, właśnie poznane informacje i obrać inny kierunek rozumowania - Oczywiście nie musi oznaczać to, że jest to jego autorstwa. Możliwe, że po prostu przyjął pod swój dach kogoś, kto...
 - Och, to zdecydowanie dzieło Juliusza. - Odyniec uśmiechnął się pod nosem, wodząc wzrokiem po kolejnych wersach testu. - To kaligraficzne pismo poznam chyba wszędzie. Również styl pisania pasuje do jego osoby. Czyżby był aż tak zły?
 Mickiewicz prawie zakrztusił się samym powietrzem. Niezwykle ciężko jest dzielić się poezją z kimś, kto nie posiada w jej kwestii właściwie żadnego, przydatniejszego niż notatki w podręcznikach, obeznania.
 - Zły? - wyrwał papier z rąk czytającego tak gwałtownie, że tamten potrzebował jeszcze sekundy, by zorientować się, że nie ma go już przed sobą - To poezja Antoni. Poezja przez wielkie P. To obraz malowany anielskimi farbami, to boska melodia wszystkich fortepianów. Nie wierzę, żeby... żeby stworzył go ktoś taki.
 - "Taki'? - Odyniec podążył za przyjacielem, który zamaszystym krokiem wyszedł z gabinetu i wkroczył do małego salonu i podszedłszy do parapetu, na którym leżała na wpół wypalona fajka, podniósł ją i podpalił drewnianą zapałką. - Nie przypominam sobie, żebyś zaznajamiał się z jego twórczością po tamtych dziecinnych bazgrołach z dwudziestego drugiego. Zresztą nie kojarzę, abyś zaznajamiał się z JAKĄKOLWIEK twórczością młodszego pokolenia.
 Mickiewicz pociągnął dym z fajki, przytrzymując go przez dłuższą chwilę w płucach, jakby dając sobie tym więcej czasu na przemyślenie odpowiedzi.
 - Młodsze pokolenie nie ma już nic do zaoferowania. - mruknął powoli, wypuszczając dym przez usta - Sam chałowy i bezwartościowy szlam literacki wzorowany usilnie na cierpienia rangi światowej, podczas gdy ich golgota wyrażana jest słowami porównywalnymi co najwyżej do niewystarczającej ilości kartofli przy niedzielnym obiedzie.
 Odyniec nie wydawał się zaskoczony tą ostrą krytyką, słyszał ją już nazbyt często przy każdej możliwej okazji.
 - Więc czymże ten "bezwartościowy szlam" - tutaj skinął w stronę trzymanej w ręku Mickiewicza kartki z poematem - różni się od reszty tego, twoim zdaniem, bezwartościowego pokolenia?
 Adam zaciągnął się znów dymem. Dobre pytanie.
 - Jest... dobry. - odpowiedział już ostrożniej - Zbyt dobry. Gdybym tylko mógł porównać go do...
 I nagle go olśniło. Dar światłości zstąpił na niego z ciemniejącego już nieba.
 - Mówiłeś, że korespondowałeś z tym Januszem...
 - Juliuszem - poprawił go szybko Antoni i, przewidując zamiary przyjaciela, podniósł dłoń w geście protestu - I nie sądzę, aby był zadowolony z udostępniania naszych prywatnych korespondencji osobom trzecim.
Jednak Adam nie wydał się tym oświadczeniem zbyt przejęty. Wypuścił powoli dym z płuc, opierając się o framugę okna.
 - Nie potrafisz mi odmówić. - uśmiechnął się chytrze do przyjaciela.
Odyniec skrzywił się i splótł ręce na piersi, jakby chciał odgrodzić się tym od wpływów Mickiewicza.
Milczeli przez chwilę.
 - Masz, rację. Nie potrafię.

wtorek, 27 października 2015

Rozdział I

Donośne bicie zegara rozeszło się płynnie po pustym, zastygłym w grudniowym mrozie placu, zwiastując nadejście godziny dwudziestej trzeciej.
Mężczyzna wcisnął dłonie głębiej w kieszenie płaszcza, aby choć odrobinę uchronić swoje ciało przed hulającym zewsząd wiatrem odbijającym się z donośnym świstem o ściany otaczających Place Royale kamienic. Trwały one niczym zastygli w cegle żołnierze pierwszej brygady czekający na kapitulacje otoczonego w ciemnościach wroga. Sparaliżowany zimnem delikwent był już niemal gotów poddać się i ugiąć pod sobą, podnosząc w geście poddania skamieniałe od zimna ręce, lecz w tym właśnie momencie zza płachty czerni przebił się oświetlony podskakującymi w dzikim pędzie jazdy światłami lamp dyliżans gnany przez dwa wierzchowce. Ich sierść mogła być czarna lub tylko brązowa, lecz przy obecnie panujących ciemnościach ustalenie takich niuansów było właściwie niemożliwe.
Powóz zatrzymał się gwałtownie przed mężczyzną, ale ten mimo jego rozmiarów i tętentu kopyt nie drgnął nawet o milimetr. Trudnym byłoby tu dociekać, czy wpływ na to miał mrożący krew w żyłach wiatr czy może ta buta, którą dało się wyczuć w wypiętej dumnie piersi i niechwiejnej mimo pogody postawie.
Drzwi otworzyły się ze zgrzytem nienaoliwionych zawiasów, oświetlając chodnik bladym, ale ciepłym światłem bijącym z wnętrza powozu. Mężczyzna zmrużył oczy. Zza framugi wynurzyła się twarz. Młoda, promienna, tak bardzo niepasująca do przygniatającej ciemności i świszczącego w uszach wiatru. Oczy błękitne, wysokie czoło i lekko potargane w wyniku zbyt porywistych ruchów ciemne włosy. Twarz okrąglejsza, nadająca mu wyraz cherubina otoczonego aureolą bijącego zza pleców blasku. Ów Amor wyciągnął dłoń, by chwycić nią zmarzniętego śmiertelnika i pewnym ruchem wciągnąć do pojazdu.
Drzwi dyliżansu zatrzasnęły się, odcinając złoty ogon strudze światła i przywracając nocy właściwy porządek. Woźnica smagnął wiatr biczem i powóz zniknął z pola widzenia pierwszej brygady kamiennych żołnierzy.
Mężczyzna opadł na siedzenie z ciężkim westchnięciem, czując, jak krew znów zaczyna radośnie szumieć w jego żyłach. Cherubin szybko to zauważył i równie szybko wypuścił powietrze z płuc, jednak nie z ulgi, a w wyrazie zwykłego wyrzutu.
 - Adamie drogi, czy nie lepiej byłoby, gdybyś mnie choć raz posłuchał i poszedł wraz ze mną po powóz zamiast sterczeć na tym placu jak kołek w płocie? - spytał, nie ukrywając jednak satysfakcji z trafności swojej racji.
Drugi odwrócił głowę w stronę okna, jakby szukając punktu zaczepienia dla spojrzenie, lecz za nim przewijały się tylko rozmazane sylwetki lamp na czarnym tle.
 - Nim bym tam doszedł zapewne zamarzłbym jeszcze prędzej. - żachnął się, nie chcąc przy tym przyznawać, że kolano znów dało mu się we znaki w najmniej odpowiednim momencie i zmuszony był przez to wysłać towarzysza samotnie po transport w tak nieprzyjazną dla przyjezdnych noc.
 - Jak zwykle pewny siebie. I to nawet, gdyby musiał przypłacić ją odmarznięciem kończyn. - powiedział niby do siebie Odyniec, w którego oczach nadal jednak tliły się żwawo iskierki rozbawienia.
Adam potarł o siebie dłonie, chcąc tym przyspieszyć ogrzewanie ciała.
- Mam nadzieję, że mieszkanie, które nam znalazłeś nie okaże się katastrofą architektoniczną jak ostatnie. - mruknął skupiając się na napinaniu i rozluźnianiu skostniałych mięśni ramion.
 - Nadal nie twierdzę, aby brak odporności na uderzanie metalowym wieszakiem na płaszcze o ścianę mogło być klasyfikowane jako wada architektoniczna.
Adam nie podniósł nawet wzroku, skupiając całą swoją uwagę na zaczerwienionych dłoniach pod połami bordowego płaszcza.
Odyniec był już gotów rozsiąść się i spędzić resztę drogi w milczeniu, gdyż kto jak kto, ale Adam Mickiewicz był tym typem człowieka, któremu mogłeś albo ustąpić, albo samemu zginąć w obronie swych racji. A on zdecydowanie nie miał dziś ochoty na umieranie. Jednak nim zdążył ułożyć się na siedzeniu powóz zatrzymał się gwałtownie, szarpiąc wnętrzem pojazdu jak torebką z cukierkami w rękach zbyt energicznego dziecka.
Pierwszy wyszedł Adam, już mniej zesztywniały od mrozu, ale nadal zważając na swoje kolano.
 - Doprawdy Antoni, ile ta podróż trwała? Pięć minut? Trzy? Mogłeś darować nam tej zabawy w szukanie dyliżansu i ruszyć pieszo. Moje ciało nie jest jeszcze w tak zaawansowanym wieku, by nie podołało kilku kilometrom żywszego marszu.
 Donośny głos odbił się echem po uśpionej już ulicy rue Castellane. Tym razem jednak noc oświetlona była lampami ulicznymi i nielicznymi światłami w oknach wysokich kamienic.
Woźnica wychylił się zza powozu i, ignorując lamenty klienta, mruknął tylko:
 - 5 franków.
 Mickiewicz odwrócił się do niego gwałtownie, jakby w porywie chwili natchnienia przez groźbę zapłaty za tak zbyteczny przecież transport. Kołysząca się na pojeździe lampa oświetliła jego uniesione w zdumieniu, ciemne brwi, mocny, lecz równy nos, ciemne faworyty oraz o tej samej barwie rozwichrzone włosy. Ten nieład jednak nie zdawał się być spowodowany dynamizmem ostatnich chwil, lecz co najmniej kilkudniowym brakiem zainteresowania stanem włosów właściciela.
 - 5 franków? Antoni, na litość Boską, czy żeś to słyszał? - zakrzyknął, nie zwracając jednak większej uwagi na wytaczającego się z powozu towarzysza obładowanego bagażami - Rozbój i tyle panu powiem! Przysięgam, jak tu stoję, potrącę ci za to z kieszeni Antoni!
Po czym wyjął rzemienny portfel i, zdecydowanie zbyt mocno ściskając je w dłoni, wręczył woźnicy garść monet.
Odyniec wytargał z pojazdu ostatni kufer,  a gdy ten tylko opadł ciężko na bruk powietrze rozdarło uderzenie bicza i dyliżans ruszył z miejsca znikając za zakrętem.
 - I jak ci się podoba? - spytał Antoni opierając się o kufer w przerwie między jednym przyspieszonym ze zmęczenia oddechem a drugim. Jego niski wzrost i krępe ciało zdecydowanie nie było mu pomocne przy radzeniu sobie z tego typu ciężarami.
 Mickiewicz schował portfel z powrotem w głąb płaszcza i odwrócił się, by spojrzeć na budynek. Była to wysoka, sześciopiętrowa kamienica o ścianach czystych i dachu z pochyłej, ciemnej dachówki. Otaczająca ich ciemność nie pozwalała na dostrzeżenie bardziej charakterystycznych szczegółów. Tak prosty dla przedmieść Paryża styl stał się ostatnio niebywale popularny.
 - Wygląda... - Adam zamyślił się przez moment. Prosto i konsekwentnie, czyli tak, jak potrzebował. Przynajmniej póki nie śmierdział groszem. - ...stabilnie.
Antoni dźwignął z ziemi dwa, solidnie obciążone zawartością bagaże.
 - Mimo to, proszę, abyś nie testował tym razem jego wytrzymałości przedmiotami użytku codziennego.

***

Mickiewicz zdecydowanie nie należał do grona osób dbających o wystrój wnętrz swojego mieszkania. Stosy zapisanych notatników i listów szybko pokryły wysłużone przez poprzednich lokatorów, mahoniowe meble. Rosnące z każdym dniem piramidy papieru pochłaniały coraz większe obszary w małym gabinecie przy rue Castellane w Paryżu.
Antoni manewrując niepewnie między przeszkodami, na które oprócz papieru składały się także ubrania, naczynia i dziwaczne przedmioty pozostawione przez poprzednich lokatorów (czemu komuś miało służyć pomalowane na turkusowo poroże jelenia?) modlił się w duchu, aby któraś z opasłych ksiąg na szczycie konstrukcji nie runęła w dół i nie zakończyła jego żywota w tak niepoważny sposób.
 - O ile mnie pamięć nie myli, miałeś tu zagospodarować nieco przestrzeni. - powiedział, docierając w końcu do biurka, przy którym niezgrabnie manewrując na tylnych nogach krzesła siedział Mickiewicz. Gdyby musieć wskazać postawę ukazującą ignorancję to z trudem szukać lepszego przykładu niż w tym właśnie salonie. Rozłożony na siedzeniu, z nogą luźno przerzuconą przez drugą, a na kolanach pomięty od ciągłego maltretowania sfrustrowanymi dłońmi zeszyt. Włosy znów nie czesane przez zbyt długi czas opadały w nieładzie na ściągnięte w zamyśleniu brwi. Kasztanowe oczy oderwały się na sekundę od papieru zaszczycając Odyńca krótkim spojrzeniem, po czym wróciły do swojego poprzedniego zajęcia.
 - Przestrzeń pochłania moją wenę twórczą. Myślałem, że zdążyłeś już do tego przywyknąć. - odpowiedział w końcu, kreśląc jednocześnie coś w zeszycie poplamionym od atramentu piórem.
 - Każda wymówka jest dobra dla chorobliwego bałaganiarza. - Odyniec położył na biurku jedną z dwóch trzymanych filiżanek z kawą. Zrobił to niemal bezszelestnie, jakby stosy niestabilnych zapisków miały się zaraz zemścić za wybudzenie ze stuletniego snu.
- To niebezpieczne. - kontynuował, upijając łyk kawy i nie zważając na brak reakcji ze strony przyjaciela - Pewnej niedzieli mógłbym wyjść po gazetę, a ciebie w tym czasie pochłonąłby jeden z tych morderczych nasypów. W takim chaosie zorientowałbym się zapewne najwcześniej tydzień po fakcie.
Przez twarz Adama przemknął cień uśmiechu.
 - Ty? Antoni, sprawdzasz moje samopoczucie najrzadziej co piętnaście minut, jakbym miał tu zaraz wyzionąć ducha i to na tym właśnie biurku. Lepszej ochrony nie ma zapewnionej nawet król Francji. - oczy pisarza nie oderwały się nawet na moment od papieru, przez co pisarz sprawiał wrażenie jakby zwracał tym uwagę samemu sobie.
Odyniec zdążył już przywyknąć do nieprzystępnego charakteru towarzysza podróży po Europie. Adam Mickiewicz, emigrant z Polski, cudowny poeta i pokrzepiciel serc. Autor "Ballad i romansów", obiekt zarówno westchnień jak i nienawiści. Jednak cała ta przepełniona emocjami i wręcz boskim darem słowotwórstwa mekka poetyckiej inspiracji gnieździła się właśnie w tym, powoli przekwitającym, lecz wciąż jurnym mężczyźnie, rozłożonym niedbale na krześle, z koszulą krzywo zapiętą i oczami podkrążonymi. Charakter jego również do wyśnionych w romantycznych snach nie należał. Raz jego umysł potrafił działać na najwyższych obrotach uruchamiając rumieńce ekscytacji na twarzy i ten jedyny, specyficzny błysk w oku. Krążył wtedy w amoku po gabinecie, rozrzucał papiery i mamrotał pod nosem wszystkie mu znane (a nawet zdarzały się te własnego autorstwa) przekleństwa. Łapał wtedy pióro i rozlewając atrament po zakurzonym dywanie kreślił czytelnym tylko dla siebie pismem wersy przyszłych dzieł rangi narodowej. Jednak taki okres twórczej ekstazy przychodził nader rzadko. 
 Najczęściej bowiem nie należał on do najserdeczniejszych. Zaczepiony przez nieznajomego odburkiwał tylko coś niestosownego, nie zwalniając nawet kroku. Był to także człowiek inteligentny, zatem jego zręczna manipulacja faktami pozwalała mu najczęściej na udowodnienie swoich racji w dyskusji. Nie omieszkał wtedy poczęstować rozmówcę zbiorem epitetów odnośnie jego głupoty i ignorancji. Komplementów od niego się nie słyszało, co najwyżej ciętą krytykę lub krótkie westchnienie zniesmaczenia.
 Mickiewicz lubił wypić. Jednak po zamianie procentów w promile jedyną różnicą w jego nieokrzesaniu był zdecydowanie głośniejszy ton wypowiedzi i nieco cięższe przedmioty lądujące czasem na ścianie.
 Ta niezbyt zachęcająca osobowość nie powstrzymywała jednak paryskiej elity przed zapraszaniem poety na salony. Mógł podpaść swoją szczerością samemu królowi, lecz gdy wstawał od stołu i zaczynał recytować, momentalnie znikały wszelkie spory i kłótnie. Bowiem, gdy przemawiał, zamieniał przestrzeń w płótno, na którym słowami tworzył obrazy. Obrazy tak piękne i tak poruszające, że towarzystwo nierzadko zalewało się łzami, wycierając nosy o kwieciste serwetki spod srebrnej zastawy. I ta paradoksalna zależność czyniła Mickiewicza wyjątkowym, a wyjątkowość tę zauważył właśnie Odyniec, tak bardzo zaintrygowany niecodzienną osobistością na przyjęciu.
 Adam uznał milczenie współlokatora za potwierdzenie jego wypowiedzi, więc tylko odrzucił zeszyt na najbliższy stos papieru i upił łyk kawy odkładając potem filiżankę zdecydowanie mniej subtelnie niż Antoni.
 - Jeżeli to już wszystko z twojej strony - tutaj szybkim ruchem podniósł się z krzesła, wprawiając całe pomieszczenie w krótki wstrząs i tym samym twarz Odyńca w dwa tony bledszy odcień skóry - to pozwól przyjacielu, że cię opuszczę. Jestem dziś umówiony na kolację z Januszkiewiczem i wypadałoby zmienić wcześniej ubiór na nieco bardziej wyjściowy.
Młodszy mężczyzna zmarszczył brwi znad filiżanki.
 - Oczywiście. Jednak w dalszym ciągu proszę cię o chociaż częściowe uporządkowanie tych papierów - spojrzał niepewnie na największy stos brudnopisów i ubrań, pod którymi kiedyś najprawdopodobniej znajdowała się kanapa - jeżeli nie chcesz przyprawić mnie o zawał z obawy o twoje i moje własne życie.
Powiedziawszy to, szybko odwrócił się i zniknął za stertą papierów.
Adam spojrzał niechętnie na stos. Cóż, jeżeli Odyniec zejdzie z tego świata to nie będzie miał kto płacić czynszu i nosić za nim bagaży. Lekkie porządki mogą być sprawiedliwą rekompensatą za takie udogodnienia.
Słońce jeszcze jaśniało nad koronami budzących się z zimowego snu drzew, także pora również nie mogła być nader późna, by nie zdążyć się potem przygotować na spotkanie.
Zamiast zabrać się jednak za stertę od góry mężczyzna postanowił zacząć od rozgarnięcia podartych i zmielonych w twórczym szale kartek i dokopania się do kanapy. Czy przez te trzy miesiące użytkowania mieszkania zdążył z niej choć raz skorzystać zanim pochłonęła ją nieudana poezja?
Pochylił się badając obszar pod świeżo odkrytą kanapą. Tak, kłęby kurzu wokół kolejnych pomiętych kartek zdecydowanie upominały się o interwencję zanim przejdą na kolejny poziom ewolucji. Adam opadł więc na kolana, krzywiąc się nieznacznie przez nadal dokuczający mu staw. Wsunął dłoń pod mebel i szybko zacząć wygarniać stamtąd swoje nietrafne płody twórczości.
 Stopniowo na podłodze przed nim pokazywały się kolejne sztuki pomazanego papieru, kłęby kurzu, porzucona, pusta konserwa, czerwona koperta...
Czerwona?
Mickiewicz zatrzymał ramię i wyciągnął je spod kanapy, mimo że pozostało tam jeszcze niemało bałaganu. Nigdy nie używał papieru o barwie innej niż tradycyjna, uważał to za zwykłe marnotrawstwo i nadmierne wyjaskrawienie formy nad treścią. Także owa koperta zdecydowanie nie należała do niego. Odyniec? Nie, on nie śmiał zostawiać w jego gabinecie nawet pustej filiżanki. Zbyt obawiał się gniewu Adama, gdyby ten odkrył jakiekolwiek ślady ingerencji w jego prywatnych asortymencie. Nikogo więcej w tym pomieszczeniu chaosu nie gościli, także jedynym rozwiązaniem mającym rację bytu wydaje się być po prostu poprzedni lokator.
Adam przekładał chwilę kopertę między palcami. Cóż, jeżeli przez swą nieuwagę właściciel tego fanta pozostawił go pod kanapą to sam sobie pozostaje winien, jeżeli skrywa ona jakieś mroczne sekrety, które nie powinny wyjść na światło dzienne.
"A może to zwykłe wezwanie do zapłaty czynszu od urzędnika-dandysa?"
Pisarz otworzył niezaklejoną kopertę i wysunął z niej kartkę, tym razem już białą.
Wiersz.
W liście, bez podpisu autora, bez tytułu, znajdował się wiersz. Równe, płynnie ciągnące się wyrazy zdawały się być wykaligrafowane z niezwykłą starannością, ale jednocześnie lekkością.
Mickiewicz uśmiechnął się pod nosem. Czyżby kolejna już w jego rękach rymowana klepanka od młodego zakochanego do niewiasty? Gotów na poprawienie sobie nastroju próbami wypocenia chociaż w miarę rytmicznej zbitki wersów przeniósł wzrok na pierwsze słowo i zaczął czytać.

***

- Odyńcu!
Antoni zatrzymał się wpół kroku, mijając właśnie wejście do gabinetu Mickiewicza z zamiarem udania się po coś na posiłek. Głos przyjaciela brzmiał na poruszony, a patrząc przez pryzmat wielodniowej bierności w stosunku do wszystkiego, która dopadła poetę było to sporym zaskoczeniem.
 - Tak, Adamie?
Antoni wkroczył do pokoju stawiając niepewnie kroki tak długo, aż nie zobaczył Adama stojącego pośrodku takiego samego rozgardiaszu, w jakim go zostawił. Oczy jego jednak zamiast znudzenia ostrożnie przejawiały oznaki cichej inspiracji, a utkwione były w papierze wysuniętym z czerwonej koperty, który trzymał w mocnym uścisku obu dłoni.
 - Odyńcu - Mickiewicz podniósł wzrok i pierwszy raz tego dnia spotkało się ono ze wzrokiem Antoniego - Kto wynajmował to mieszkanie przed nami?
Odyniec momentalnie zbladł. Skąd ta nagła powaga? Pod wpływem spojrzenia rozmówcy po plecach przebiegły mu ciarki. Owszem, nie udzielił Adamowi informacji o poprzednim lokatorze, od którego się o owym mieszkaniu dowiedział, ale nie uczynił tego ze strachu, a co najwyżej z chęci uniknięcia niepotrzebnych pytań i dociekań, które na pewno zacząłby snuć poeta. Więc czemu Mickiewicz spytał o to tak nagle? I to z tym błyskiem w oku, który mógł równie dobrze oznaczać dostrzeżenie ofiary podczas polowania?
 - Antoni Edwardzie Odyńcu! - powiedział głośniej Adam - Masz mi odpowiedzieć na pytanie: Kto wynajmował to mieszkanie przed nami?
Antoni wziął głęboki wdech i odpowiedział gotów na atak drapieżnika:
 - Juliusz Słowacki.