niedziela, 1 listopada 2015

Rozdział III

"Drogi Odyńcu,
Paryż to miasto piękne, lecz również zupełnie mi obce, przez co niełatwo jest mi odnaleźć się w nowoeuropejskich standardach i konwenansach. Masy ludzkie w szarych prochowcach toczące się ulicami są zdecydowanie większe niż w ojczyźnianej Warszawie. Odnoszę wrażenie, że duch urbanizacji zasiał już tutaj swoje plony, a teraz jedynie osiadł kopcącym dymem na panoramie i gnije dachami betonowych fabryk. Fabryki te trudno dostrzec z centrum miasta. Wszystko tutaj jest tak nierealnie czyste i bogate. Nawet słońce zdaje się jaśnieć bardziej na wspaniały Łuk Triumfalny, którego budowa już niebawem ma dobiec końca. Kiedy przybędziesz do Francji, nie radzę Ci jednak zapuszczać się na obrzeża tej sekwańskiej aglomeracji. Zgarnięty został tam cały margines społeczny wraz z ulicznymi śmieciami i najróżniejszą, mniej dochodową - i nie zawsze legalną - działalnością.
 Paryż posiada te dwa sprzeczne oblicza, a w obliczach tych bardzo łatwo się pogubić. Wystarczy skręcić dwa razy w zły zakręt, by trafić w miejsca, gdzie marmurowe wykusze tracą swój lśniący przepych, a dostojnym panienkom znikają z głów eleganckie kapelusze. Granica bardzo wyraźna, ale jednocześnie zatarta przez pozory obu stron, kiedy jedni chcą uchodzić za bogatszych, a drudzy za prawdziwszych.
 Miałem ostatnio nieprzyjemność trafić poza tę niewyznaczoną oficjalnie granicę. Idąc w kierunku avenue des Champs - Élysées, musiałem źle obrać drogę, przechodząc obok amfiteatru Le Colisée i w efekcie trafiłem do labiryntu wąskich ulic otoczonych wyblakłymi kamienicami o poobdzieranych gzymsach i zapuszczonych poboczach. Okolica niezwykle nieprzyjemna i zdecydowanie nienależąca do atrakcyjnych turystycznie. Miałem jednak także ogromne szczęście i próbując odnaleźć drogę powrotną natknąłem się na mojego dobrego przyjaciela - Eustachego Januszkiewicza. Zdziwiła mnie jego obecność w tak dalekiej od jego codziennych standardów dzielnicy, ale domyślam się, że jego zagraniczne interesy prowadzone dla księcia Wittgensteina wymagają częstych kontaktów z przeróżnymi klasami miejskimi. Uważam, że znaleźlibyście ze sobą wspólny język i gdy tylko zdecydujesz się zakończyć swą samotną wyprawę po Europie, gorąco zapraszam Cię na spotkanie z naszą dwójką na kolacji.
Z pozdrowieniami, Juliusz"


Mickiewicz był nie tyle zdumiony, co całkowicie zbity z tropu.

Noc już całkowicie pochłonęła miasto, a ciemny gabinet oświetlał tylko płomień na wpół wypalonej świecy rzucającej taneczne cienie na ściany pomieszczenia.
Dlaczego Odyniec twierdził, że podróżuje samotnie?
Kłamstwo nie należało do specjalności jego przyjaciela, lecz nawet gdyby, to Odyniec aż nazbyt często szczycił się swoim towarzyszem podróży. W końcu przemierzanie Europy w towarzystwie samego autora "Ballad i romansów" nie było byle błahostką. Zwłaszcza dla kogoś takiego jak Antoni było to niemałym osiągnięciem i towarzysz Mickiewicza nie omieszkał przypominać o tym każdemu, kto tylko raczył posłuchać. Sam Adam kilkakrotnie stwierdził, niby to w żartach, że wygodniej byłoby tamtemu zmienić nazwisko z "Odyniec" na "Towarzysz Mickiewicza". Oszczędziłoby to niepotrzebnej gadaniny wszystkim świeżo poznanym osobom.
 Więc cóż takiego się wydarzyło, że ten nagle wstydził się przyznać do bycia jego kompanem?
 Równie zastanawiający wydał mu się fakt, że wspomniany Eustachy był również znajomym Adama i na pewno musiał wspomnieć Słowackiemu o znajomości z nim. A połączenie tych dwóch faktów nie wydawało się już nazbyt trudne.
 Musiał?
 Mickiewicz oderwał zmęczony wzrok od listu i szybko sięgnął po następny. Może najzwyczajniej w świecie tego młodziaka nie interesował ani on, ani jego twórczość i zaznajomiony z tym Odyniec konsekwentnie omijał jego temat. I tacy się znajdowali. Usilni ignoranci bez nawet najmniejszej chęci odbioru czegokolwiek, nadawanego na innych falach niż te, na których zostali wychowani. 
 Data na kolejnym liście wskazywała tydzień wstecz. Najnowsza wiadomość, którą listonosz dostarczył w leniwe, piątkowe popołudnie i na której obecność Mickiewicz nawet nie zwrócił uwagi. Prześledził ją szybko wzrokiem.
 Długie linijki skrupulatnych narzekań na jakość obsługi w jakiejś dziwacznej, prekursorskiej restauracji. Czy ktoś taki naprawdę mógł tworzyć poezję? Ciągłe pretensje i oceny przyziemnych incydentów bez odniesień do głębszych refleksji na ich temat. Zwykłe biadolenie. Z narastającym trudem dotarł w końcu do ostatniego akapitu.


"...Mam więc nadzieję, że moje czwartkowe spotkanie odbędzie się bez podobnych incydentów i niedopatrzeń. Eustachy zbyt wysoko się ceni, by skazywać swoich gości na podobnie żenujący poziom obsługi. Także z nieukrywanym zniecierpliwieniem oczekuję naszego spotkania i jednocześnie wyrażam głęboki smutek, że nie będziesz w stanie dotrzymać nam towarzystwa. Będąc szczerym, dawno nie miałem okazji porozmawiać z kimś oddanym..."


 Och, spotkanie u Eustachego. Dopiero teraz przypomniał sobie o tym kolejnym, komedianckim przyjęciu organizowanym tylko dla ukazania przez Januszkiewicza swoich wpływów. Zgadzał się na nie jedynie ze względu na wysoki status gospodarza. Zawsze lepiej jest bowiem mieć wyżej przyjaciół aniżeli wrogów. Szopka ta jednak znów wypadła mu z głowy, ale nie przejął się tym szczególnie. Eustachy i tak zbyt go cenił, by dać przed nim jakikolwiek wyraz niezadowolenia nawet, gdyby ten podłożył ogień pod jego rezydencję.
 Odyniec nie był człowiekiem rozchwytywanym towarzysko, a Mickiewicz nie przypominał sobie, aby planowali cokolwiek na nadchodzący tydzień. Motyw odmowy spotkania ze starym znajomym był zatem kolejnym powodem do przemyśleń.
 Adam przeczesał palcami zwichrzone włosy i spojrzał sennie na stojący przy świecy zegarek, którego mniejsza wskazówka doganiała już powoli wzorzyście namalowaną trójkę.
 Najpierw jednak należał mu się solidny sen.



 Ludzie się zmieniają.

 Tak się mawia i ponoć to nawet prawda. Mickiewicz jednak wychodził z założenia, że w każdym kwiecie pozostaje zawsze cząstka nasiona. Pierwotna istota, której nawet najostrzejsza resocjalizacja nie potrafiłaby ujarzmić. A przynajmniej ci, spotykani na jego drodze, nie potrafili się zmienić. A już na pewno nie na lepsze.
Zegar na wieży wybił osiemnastą. Wiosenne słońce ogrzewało ruchliwe ulice z równie silnym natężeniem co w samo południe. Adam szedł pośpiesznie chodnikiem, zlewając się z falą wracających do swych domów robotników i dżentelmenów z czarnymi parasolami, które służyć miały bardziej jako dopełniający element garderoby niż praktyczny przedmiot, gdyż niebo od rana pozostawało bezchmurne.
 Wywinięcie się z natarczywych macek Odyńca nie było zadaniem prostym. Adam rozważał już zasymulowanie zawału, aby odwrócić uwagę współlokatora, ale na szczęście historia o spotkaniu z kołem młodych poetów wystarczyła, by wybić Antoniemu z głowy wymuszone dotrzymanie mu towarzystwa.
 "Czyżbyś jednak przekonał się do nowatorskiej poezji?" pytał wesoło.
Adam uśmiechnął się do siebie na wspomnienie tej pełnej nadziei twarzy. "Znam cię już trzy lata, lecz ty nadal nie znasz mnie" pomyślał.
 Gdyby nie był sobą zapewne przejąłby się, że niezapowiedziane wtargnięcie na czwartkową kolację mogłoby dostarczyć pewnych niedogodności obojgu stronom. Jednak on był Adamem Mickiewiczem, a gospodarz Eustachym Januszkiewiczem, także jedynym, dopuszczalnym rozwojem wydarzeń było ewentualne obdarowanie go najstarszym winem za ten niewypowiedziany zaszczyt złożenia mu wizyty. Gdyby miał jednak teraz powiedzieć, co pokierowało go tutaj, na rue de l'Echaudé, nie potrafiłby udzielić odpowiedzi. Trudno zrozumieć artystę, jeżeli on sam siebie najczęściej zrozumieć nie potrafi.
 Chciał poznać autora tamtego wiersza. Rozbiory, emigracja. To może zmienić człowieka, nawet jeśli tylko powierzchownie. Skoro poezja Juliusza Słowackiego wkroczyła na taki poziom, to zapewne też duch przeszedł jakąś unikatową transformację. Może ten anemiczny wymoczek wyrósł na wspaniałego artystę? Może rozkwitł? Bóg jeden wie, co go spotkało przez te piętnaście lat i czy wpłynęło to na jego pióro w podobnym stopniu co na Mickiewicza.
 Minął otwartą bramę (najwidoczniej mimo późniejszej godziny goście nadal byli wyczekiwani) i ruszył żwirowym chodnikiem w stronę werandy ukrytej za skupiskiem kwitnących, równo przyciętych krzewów. Od schodków dzieliły go może ze dwa kroki, gdy nagle usłyszał za sobą czyiś donośny głos:
 - Grzymało! Och, ty również się spóźniłeś. Ten wieczorny ruch na ulicach może człowieka wykończyć, cieszę się, że...
Zdanie zostało gwałtownie przerwane, gdy tylko Mickiewicz odwrócił się do źródła głosu. Idący niespełna trzy metry za nim mężczyzna zastygł w bezruchu. Adam nie umiał może zbyt trafnie oceniać wieku, lecz ów osobnik zdecydowanie był od niego młodszy. O dekadę, może nawet więcej. Gdyby nie ostrzej zaznaczone rysy twarzy i, wyraźnie odznaczający się na bladej skórze, ciemny, lecz wąski wąs, poeta mógłby uznać kogoś o tak drobnej posturze, schowanej pod długim, ceglastym płaszczem, za kilkunastolatka. Przez ostatnie lata życia Mickiewicza przewinęło się tyle przeróżnych osobistości, że i tym razem zapewne nie potrafiłby zgadnąć, kto stał przed nim. I tak by się stało, gdyby nie te duże, czarne oczy, które piętnaście lat temu śledziły go z ukrycia za każdym razem, gdy mijał próg rezydencji państwa Bécu.
 - Juliuszu. - powiedział Mickiewicz, jakby jednak chciał upewnić się, czy pamięć nie płata mu figli. Owszem, przybył tu właśnie po to, by go spotkać, ale nie spodziewał się, że nastąpi to tak szybko.
 Słowacki wydawał się niemniej zbity z tropu. Zlustrował tamtego zdziwionym wzrokiem i po chwili, zapewne zdając sobie sprawę, że postać przed nim nie jest wytworem jego wyobraźni, wyprostował się i podszedł do Mickiewicza, niemal równając się z nim wzrokiem. Z ciemnych oczu zniknął wyraz zaskoczenia, pozostawiając jedynie oziębłą obojętność.
 - Pan Mickiewicz. - odezwał się - Na mieście oczywiście dało się słyszeć, że zawitał pan w tutejsze strony, ale żeby spotykać się w takim miejscu. To nieco... niespodziewane.
 - Co masz na myśli, młodzieńcze? - Adam zmarszczył czoło. W głosie Juliusza dało się usłyszeć nutę zuchwałości. Na moment Mickiewicz dostrzegł przed sobą małego chłopca w idealnie dopasowanym kaftaniku, wpatrującego się w niego z uśmiechem głoszącym osobistą nietykalność i ewentualne zrzucenie każdej, możliwej winy na bezradnego dorosłego.
 - Po prostu odnosiłem wrażenie, że tak znamienici poeci nie zapuszczają się poza centrum Paryża. - odpowiedział Słowacki, jakby od niechcenia przejeżdżając palcami po czarnych, równo przyciętych lokach, sprawdzając ich idealne ułożenie. Mickiewiczowi te ruchy wydały się jednak nienaturalnie sztywne, jakby jego rozmówca odgrywał właśnie główną rolę w spektaklu i momentalnie zawładnęła nim paraliżująca trema.
  - Przybyłem tu, aby odwiedzić mojego dobrego przyjaciela, Eustachego. Zapewniam cię, że jego pozycja nie jest niższa niż rezydentów ścisłego centrum. - odgryzł się Adam na tę jawną zaczepkę. Zazdrość była czymś, czym gardził ze szczególnością.
 Juliusz otwierał już usta, by odpowiedzieć, lecz w tym samym momencie drzwi wejściowe otworzyły się i stanął w nich wspomniany właściciel mieszkania. Przez chwilę wodził zdziwionym wzrokiem od jednego pisarza do drugiego, ale szybko spoczął on na starszym mężczyźnie.
 - Adam? Nie spodziewałem się... - wymamrotał, spuszczając wzrok na swą niezbyt wyjściową koszulę.
Tak, wielki poeta i jeszcze większe uwielbienie. Szczególnie u rodaków. Gdzie tylko Adam Mickiewicz postawił stopę, tam na zakurzony stół zarzucano biały obrus, a na twarze przyklejano promienne uśmiechy. Może dlatego stronił już od znajomych, a na każdym przyjęciu potrzebował co najmniej kilku, solidnych nalewek, by zapomnieć o otaczającym go teatrze manekinów.
 - Mam nadzieję, że Juliusz nie sprawił ci jakichś nieprzyjemności  - kontynuował Januszkiewicz.
 Słowacki posłał mu oburzone spojrzenie, nie odsuwając się jednak od Mickiewicza nawet na krok.
 - Ależ skąd. - Adam uśmiechnął się, obserwując z niekrytym rozbawieniem reakcję młodszego mężczyny - To całkowicie niewinny młodzieniec.
 Po tych słowach on również został obdarowany gniewnym spojrzeniem i mógłby przysiąc, że ten rzuci mu się do gardła. Na szczęście Eustachy zbliżył się do nich i odciągnął Adama niemalże siłą ,wciągając go do wnętrza rezydencji. Słowacki, pozostawiony samotnie na werandzie zawahał się przez moment, ale zaraz podążył za nimi, zamykając za sobą drzwi wejściowe. 
 - Musisz wybaczyć mi zachowanie Juliusza. - mruknął cicho Eustachy, doprowadzając Adama do salonu - Gdybym tylko wiedział, że przybędziesz, nigdy bym nie...
 - Ależ nic nie szkodzi. - Adam poklepał uspokajająco mężczyznę po ramieniu - Im więcej nas, Polaków, tym lepiej. Nieprawdaż?
 Uśmiechnął się, posyłając ten gest również w stronę wchodzącego właśnie do pokoju młodziaka. Słowacki nie odwzajemnił jednak uśmiechu, ale też nie obdarzył go znów wyniosłym spojrzeniem. Rozejrzał się tylko niepewnie po pokoju, pozostając w końcu we framudze drzwi, jakby nie odważył się wejść w sferę stworzoną już przez starszych mężczyzn. 
 Januszkiewicz nie spojrzał w stronę przybyłego, lecz jedynie wziął głęboki wdech i, nerwowo przygładzając białą koszulę, spytał:
 - Napijesz się czegoś? Wina, nalewki? Może rumu?
 - Nalewka byłaby idealna. - odpowiedział Adam i gospodarz niczym posłuszna kelnerka pognał biegiem do kuchni.
 Adam wsunął ręce w kieszenie płaszcza i jeszcze raz przyjrzał się Juliuszowi, który akurat podążył nieco spłoszonym wzrokiem za Eustachym. Brak pokory i szacunku, charakterystyczna cecha rozpuszczonych bękartów. Cała ta sytuacja z wierszem wydała mu się teraz niezwykle irracjonalna. Nawet jeżeli Słowacki napisał coś tak dobrego, to o czym to świadczyło? Jeden jedyny, dobry utwór i małpa z piórem by kiedyś napisała. Nic nadzwyczajnego, a on się jedynie niepotrzebnie rozentuzjazmował. Chyba odezwała się w nim ta uśpiona cząstka świadomości, domagająca się odnalezienia w końcu bratniej duszy i wylania swoich przemyśleń w sposób inny, niż tylko na papier. Możliwe, że właśnie w tym tkwił jego sukces. Tak obrazowo oddana nienawiść, żal, miłość mogła powstać tylko z głębi serca kogoś, kto kumulował je w sobie przez zbyt długi i zbyt bolesny czas.
 "Co to za łzawe dywagacje!" skarcił się w myślach.
 Dobre wychowanie wymagałoby przerwać panującą w pomieszczeniu ciszę i spytać chociaż, jak potoczyło się przez te lata życie Słowackiego, że ten trafił do tak oddalonego od rodzinnego miasta miejsca. Jednak Adama interesowało to tyle, co nic i nawet nie miał zamiaru udawać, że jest inaczej. Nie przed kimś, kto okazał tak jawny brak respektu.
Respektu, którym przecież jeszcze przed chwilą gardził.
 - Imbirówka, czyli twoja ulubiona, Adamie. - Eustachy pośpiesznie wszedł do salonu i wręczył obojgu szklanki z brunatnym trunkiem.
 Mickiewicz skinął w geście podziękowania i pociągnął spory łyk alkoholu. Juliusz zajrzał do szklanki i chyba powąchał trunek, bo skrzywił się nieznacznie i ostatecznie pozostawił jej zawartość nietkniętą.
 - Może usiądźmy. - Januszkiewicz wskazał w stronę foteli postawionych pod kominkiem. - Dawno nie miałem przyjemności cię gościć, Adamie.
 Juliusz odchrząknął, zwracając tym samym uwagę pozostałych.
 - Ja... Chyba na mnie już pora. - odstawił szklankę na stolik i nerwowo wygładził połać płaszcza - Zapomniałem o listach, na które odpowiedzi muszę wysłać najpóźniej jutro rano. Mam nadzieję, że wybaczysz mi ten nietakt, Eustachy.
 - Opuszczasz nas tak wcześnie, Juliuszu? - spytał spokojnym tonem Eustachy - Cóż, nie będę cię zatrzymywał. Uważaj na siebie.
 - Żegnam panów. - Słowacki skinął głową i odwróciwszy się zniknął za framugą drzwi, pozostawiając za sobą jeszcze na ułamek sekundy połę ceglastego płaszcza.
 Mickiewicz patrzył jeszcze przez moment za wychodzącym. Przybył tu, by z nim porozmawiać i ostatecznie nie udało mu się tego zrealizować. Nawet jeżeli zdążył już zmienić nastawienie pod wpływem zachowania tego pyszałka, to sprawa powinna zostać doprowadzona do końca.
 - Zatem co cię do mnie dziś sprowadziło? - spytał gospodarz wyrywając go z namysłu.
 - Planowałem spotkać się z Juliuszem Słowackim. - odpowiedział spokojnie Mickiewicz i, zanim Januszkiewicz zdążył zareagować na to zaskakujące oświadczenie, dodał - I plan mój muszę doprowadzić do końca.
 Po tych słowach odwrócił się i wyszedł szybkim krokiem z salonu, odstawiając przy tym na wpół napoczętą szklankę na ten sam stolik, na którym stała jeszcze druga, nadal wypełniona. Eustachy nie pobiegł za nim, nie krzyknął jego imienia. Najwidoczniej nie mógł jeszcze zrozumieć, co właśnie miało miejsce w jego własnym salonie.
 Adam wyszedł z budynku i minąwszy bramę, rozejrzał się po ulicy, poszukując wzrokiem ceglastego koloru w zbitych masach przechodniów. W ostatnim momencie udało mu się dostrzec znikający za rogiem sąsiedniego budynku płaszcz. Ruszył za poszlaką szybkim i zdecydowanym krokiem.
 Wspaniale, teraz uganiał się po mieście za jakimś krnąbrnym chłystkiem tylko po to, żeby oddać mu jedno pisanidło. Godność Mickiewicza zdecydowanie upomni się niebawem o swoje prawa.
 - Poczekaj!- krzyknął, czując, jak jego staw kolanowy powoli zaczyna skarżyć się na tak gwałtowną zmianę tempa chodu.
 Tego tylko brakowało, aby Adam Mickiewicz zaczął za kimś biec. Ciekawe, co by na to powiedziały jutrzejsze gazety?
 Postać w płaszczu odwróciła się i, dostrzegłszy kulejącego poetę, od razu się zatrzymała. Mickiewiczowi pozostało tylko dziękować za to w duchu, kiedy udało mu się - ze stanowczą nieprzyjemnością - pokonać ostatni odcinek dzielącej ich odległości. Spojrzał w szeroko otworzone ze zdumienia oczy Juliusza. Sam Adam był zaskoczony swoim zachowaniem, więc nawet nie chciał myśleć, co teraz działo się w głowie Słowackiego. Postanowił nie komplikować jeszcze bardziej tej dziwacznej sytuacji i szybkim ruchem wydobył z kieszeni czerwoną kopertę.
 - To chyba należy do ciebie. - powiedział, wyciągając papier w stronę Słowackiego.
Tamten spojrzał na przedmiot z równym zaskoczeniem, z którym przed chwilą wpatrywał się w Adama.
 - Skąd to masz? - spytał cicho, zapominając o formie grzecznościowej, z którą zwracał się do poety wcześniej.
 - Leżało zapomniane pod meblami mojego mieszkania. Mieszkania, którego zdaje się, ty byłeś ostatnim lokatorem.
 Słowacki nie wyglądał, jakby to stwierdzenie cokolwiek mu wyjaśniło. Zdawało się raczej, że wprowadziło do jego umysłu jeszcze większy zamęt. Wpatrywał się w czerwony papier, nie zamierzając jednak wyciągnąć po niego ręki.
 - Nie rozumiem. - mruknął jakby sam do siebie. Wieczorny, chłodny wiatr zawiał mocniej porywając kilka ciemnych kosmyków z precyzyjnie zaczesanej fryzury. Ich właściciel jednak nie wydał się tym faktem zainteresowany. Jego brwi zmarszczyły się nieznacznie, tworząc pionową bruzdę zamyślenia. - Odstąpiłem to mieszkanie Antoniemu.
 - Antoni podróżuje ze mną od przeszło trzech lat i dopóty, dopóki nie możemy być pewni, że los nie pogna nas gdzieś dalej, mieszkamy razem. - wyjaśnił Adam, nieco zniecierpliwiony, ale jednocześnie poirytowany. Sam bowiem niewiele z tego wszystkiego rozumiał. - I nie wiem, dlaczego nie raczył cię o tym poinformować.
 Juliusz nadal jednak nie wyciągnął ręki po kopertę. Wyprostował się, a na jego mizerną twarz wstąpił nagle wyraz usilnej determinacji.
 - Cóż, najwidoczniej ktoś mojego pokroju nie jest uprawniony do bycia informowanym o poczynaniach samego Adama Mickiewicza.
 Starszy poeta ściągnął brwi.
 - O co ci chodzi? - spytał zirytowany, robiąc krok w stronę Juliusza, który odruchowo cofnął się o ten sam dystans - Z własnej inicjatywy szukam cię i ganiam po całym Paryżu, aby zwrócić ten nic niewarty świstek, a ty jeszcze mam czelność odpłacać mi się pretensjami?
 Adamowi zdecydowanie udało się nieco spłoszyć wyrostka, zaskoczonego tą nagłą wrogością w głosie.
 - Po co? - odpowiedział tamten pytaniem na pytanie, już nieco mniej pewnie.
 Mickiewicz zamilkł na moment. Samemu przed sobą trudno było mu udzielić odpowiedzi na to pytanie.
 - Ten wiersz jest... - ostatnie słowo utknęło mu na chwilę w gardle - ...dobry. Całkiem przyzwoity. A ja wyznaję zasadę, że miejsce dzieła jest zawsze przy jego twórcy.
 Nie była to do końca prawda, lecz Adam zdecydowanie nie miał ochoty na wyspowiadanie się teraz ze swoich złudnych nadziei.
 Juliusz w końcu wyciągnął powoli dłoń po kopertę i ostrożnie złapał papier paljową rękawiczką zabierając go za dłoni Adama.
 - Naprawdę uważa pan, że ten wiersz jest dobry? - spytał, a cała dotychczasowa śmiałość opuściła barwę jego głosu, pozostawiając jedynie podejrzliwą niepewność, jakby miało się za moment okazać, że padł on jedynie ofiarą jakiegoś niesmacznego żartu.
 Mickiewicz zmieszał się nieco przez tę nagłą zmianę tonu wypowiedzi. Nie potrafił rozgryźć tego eleganckiego wyrostka. W jednej chwili obrzucał go kpiarską uwagą, a chwilę później powracał do grzecznościowego tonu
 - Zgrabne rymy, całkiem bogate słownictwo. - wymienił ostrożnie, ważąc każde słowo. Nie przywykł zbytnio do prawienia komuś komplementów.
Przez twarz Juliusza przemknął cień kwaśnego uśmiechu.
 - To samo twierdził pan w Wilnie.
 Wiatr zawiał intensywniej i Adam poczuł dreszcz zimna przebiegający po karku. Jedyne, czego teraz chciał, to wrócić do swojego ciepłego gabinetu.
 - Rzeczywiście. - skwitował - Twoja poezja nadal kryje w sobie ten agresywny, dziecinny wydźwięk.
 - Dziecinny? - Juliusz znów wyprostował się, patrząc Mickiewiczowi z determinacją w oczy - Może po prostu młodzieńczy, bardziej żywy i nieszablonowy? Może mniej flegmatyczny i syzyfowy od poezji podstarzałych rymotwórców?
Mickiewicz prychnął głośno. Gdzieś już to słyszał, lecz nie mógł sobie przypomnieć gdzie.
 - Poemat musi mieć głębię. Wyraz, którego nie można pobieżnie odczytać w splocie pozostałych. Zarezerwowany tylko dla tych, którzy ten ukryty przekaz chcą odczytać. W tym tkwi piękno poezji. - powiedział, wsuwając zmarznięte dłonie do kieszeni - Może i twoje słownictwo jest piękne. Lecz co z tego - tu przystąpił krok bliżej Juliusza, który tym razem nie cofnął się, a nieustępliwie mierzył się z nim wzrokiem - skoro nie ma nic poza tym?
 Stali tak w milczeniu, na opustoszałym chodniku bocznej alei, patrząc jeden na drugiego w tym niemym pojedynku, rozgrywanym w zgęstniałej od emocji przestrzeni oddzielającej ich od siebie.
- Twierdzi pan zatem, że moja poezja jest powierzchowna? - spytał spokojnie Słowacki, unosząc lekko kącik ust - Uważa się pan za mistrza w tej dziedzinie? Kompetentnego do udzielania takich opinii?
 - Zdecydowanie bardziej kompetentnego od ciebie, Juliuszu. - odpowiedział równie spokojnie Adam. Czyżby ten młodziak próbował jeszcze podważać jego autorytet? Cała ta sytuacja stawała się coraz bardziej irracjonalna.
 - W porządku zatem. - Słowacki poprawił kołnierz płaszcza i szybkim ruchem wygładził zawieruszone na czole kosmyki ciemnych włosów - Wyzywam zatem pana na pojedynek.
 Mickiewiczowi w pierwszej chwili wydawało się, że ten się przesłyszał. Jednak, gdy dotarł do niego autentyzm słów Juliusza nie mógł powstrzymać się od głośnego śmiechu. Och, jak dawno już się śmiał. To wszystko zaczynało przyjmować coraz komiczniejszy obrót.
 Słowackiemu widocznie nie spodobała się taka reakcja.
 - Uważa pan, że żartuję? - spytał poirytowany.
 Adam wziął głęboki wdech, by opanować napad wesołości.
 - Tak. - odpowiedział swobodnie - Pojedynek na wiersze to bardzo poważna sprawa i zapewne nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy.
 - Och, zdaję sobie z tego sprawę znakomicie. - powiedział Słowacki zdeterminowanym tonem - Miałem już okazję być świadkiem kilku takich pojedynków. Znam ich zasady i jestem gotów rozegrać ów bój z panem.
 Mickiewicz pokręcił lekceważąco głową.
 - Przez swój ognisty popęd zapomniałeś już zapewne kim jestem.
 - Adam Mickiewicz. Autor "Ballad i romansów", "Dziadów" i "Pana Tadeusza". - wyrecytował Słowacki - Pokrzepiciel polskich serc, litewski Bóg, poeta ożywiający słowa i malujący nimi najpiękniejsze obrazy. A także zuchwały i opryskliwy egocentryk, który uważa swoje dzieła za nieomylne i swoją rację za jedyną właściwą. Zapatrzony w siebie i nie widzący nic poza stronicami własnych sonetów ignorant i prostak.
 Powiedzenie, że Mickiewicza to wyznanie zaskoczyło, byłoby co najmniej sporym niedociągnięciem. Szok byłby tu zdecydowanie lepszym określeniem. Stał tak, znieruchomiały. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów wspaniałemu poecie zabrakło słów.
 Owszem, krytycy lubili psioczyć na wszystko i wszystkich, także i Mickiewiczowi zdarzyło się oberwać za swój "brak jedności w pojęciu, a w wykonaniu żadnych proporcji czy układu". Jednak były to uwagi dalekie, anonimowe, które dotykały go w stopniu równym co zeszłoroczny śnieg. W zetknięciu twarzą w twarz nikt nigdy nie odważył się otwarcie go skrytykować. Gdzie szedł Mickiewicz, tam podążały tłumy i nawet jeżeli ktoś nie zgadzał się z jego przekazem, to nigdy nie był na tyle odważny - lub na tyle głupi - by sprzeciwiać się masowemu uwielbieniu. Co rzekł poeta było słowem świętym i jedyną, uznawaną reakcją miało być bezmyślne przytakiwanie. Bez znaczenia nawet było, że większość odbiorców nie potrafiła odnaleźć fundamentalnego sensu utworu. Napisał to Adam Mickiewicz ku pokrzepieniu naszych serc, zatem należy to bezdyskusyjnie przyjąć, zaakceptować i składać kwiaty u stóp.
 Poczuł intensywne ciepło rozlewające się falami wzdłuż kręgosłupa. Gniew?
 - Widzę, że matka nie zdążyła nauczyć cię szacunku do starszych. - wychrypiał.
 - Nauczyła szacunku do tych, którzy odpowiedzą mi tym samym. - sprostował szybko Słowacki, dostrzegając zmieszanie przeciwnika i czerpiąc z tego wyraźną satysfakcję.
 - Dobrze zatem. - Mickiewicz odchrząknął, powracając tym samym do wcześniejszego obrotu wydarzeń - Przyjmuję twoje wyzwanie. Jeżeli tak lubujesz się w byciu upokarzanym.
 Słowacki uśmiechnął się triumfalnie, jakby zwyciężył już w samym pojedynku.
 - Wspaniale. Jeżeli chodzi o dogodny termin to prześlę go panu tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. - posłał mężczyźnie jeszcze raz pewny siebie uśmiech i, odwróciwszy się, odszedł, rzucając jeszcze na odchodnym - Wiem, gdzie pana szukać.

Mickiewicz stał jeszcze chwilę na chodniku, patrząc za znikającą za zakrętem postacią. Nie potrafił opisać, co w tej chwili targało jego wnętrzem. Uczucie niecodziennie i niezwykle ekscytujące. Jakby ktoś dźwignął jego wysuszone zwłoki z grobu i tchnął w nie ogień nowego życia.
 Wyzwanie, emocje, chaos. Od czasów opuszczenia ojczyzny nikt nie odważył się wzbudzić w nim tak wybuchowej mieszanki uczuć.
 Nie lubił Słowackiego. Nie znosił. Spotkał go niespełna godzinę temu, a już miał ochotę tylko wyrwać mu ten niepokorny język i zetrzeć arogancki uśmiech z twarzy. Juliusz reprezentował właściwie wszystko, czym Mickiewicz gardził. Ale jednak ta paląca go w danym momencie niechęć i frustracja sprawiły, że poczuł się niesamowicie dobrze.
 Poczuł, że żyje.

piątek, 30 października 2015

Rozdział II

  Słońce dokańczało już swoją wędrówkę po bezchmurnym nieboskłonie, leniwie chowając się za ciemnymi konturami budynków widocznych z okna rezydencji przy rue de l'Echaudé. Eustachy Januszkiewicz wpatrywał się w ten malowniczy obraz bez wyraźnego zachwytu. Jego surowe oblicze zastygło w wyrazie skupienia, jakby pod zmarszczonym czołem odbywało się właśnie kalkulowanie wyjątkowo skomplikowanych obliczeń. Kiedy znikające słońce zaczęło kreślić długie cienie we wnętrzu pomieszczenia, gospodarz odwrócił się do zgromadzonych przy stole czterech dżentelmenów. Na blacie przykrytym białym obrusem stała jedynie ledwo napoczęta butelka białego wina i kieliszki, których żaden z gości nie odważył się jeszcze tknąć, jakby ciągle czekając na odpowiedni ku temu moment. Jedyny wyjątek stanowił spożytkowany już kieliszek, który wędrował teraz nerwowymi ruchami między palcami Januszkiewicza. Ten uniósł wzrok znad resztki trunku wirującego na spodzie szkła i uśmiechnął się chłodno do zgromadzonych.
 - Zaczyna już zmierzchać. - przemówił niskim głosem, wyrywając mężczyzn ze znużonych refleksji nad rąbkiem własnego mankietu lub drobin kurzu osiadających na krawędzi stołu - Więc, choć niezmiernie mi z tego powodu przykro, będę zmuszony zakończyć nasze spotkanie. - kącik jego ust drgnął lekko, jakby chcąc wygiąć się w kpiącym uśmiechu, lecz w ostatniej chwili wrócił do swojego pierwotnego położenia nieco nad linią ust - Nasz gość honorowy najwidoczniej nie raczy się już pojawić.
  Jeden z dżentelmenów, o bujnym wąsie i już nie tak bujnej czuprynie, podniósł się pierwszy zarzucając na ramiona przewieszony wcześniej przez oparcie krzesła płaszcz.
 - To już trzecia taka sytuacja, Eustachy. - powiedział - Mój rozkład dnia nie jest na tyle swobodny, abym mógł pozwolić sobie na tak daremne spędzanie czasu. Na przyszłość proponuję ci upewnić się, że pan Mickiewicz zjawi się na kolacji.
  Januszkiewicz nie odpowiedział, ale odpowiedź widocznie nie była oczekiwana, gdyż zarówno wąsaty dżentelmen jak i trzech pozostałych mężczyzn szybko opuścili jadalnię. Drzwi wejściowe trzasnęły i w oświetlonym ciepłym światłem lampy olejowej pomieszczeniu pozostał już tylko gospodarz. I jakby czekając z tym ruchem aż do wyjścia wszystkich gości, opadł ciężko na jedno z odsuniętych krzeseł i zrezygnowany wyciągnął dłoń po pozostawioną na blacie butelkę wina.


***

 Mickiewicz pamiętał, jakby był tam ledwie wczoraj. Wileński dom z białej cegły otoczony kwitnącym ogrodem i starymi sosnami rzucającymi malowniczy cień na rezydencję, chroniąc ją tym samym przed nawet najagresywniejszym, letnim słońcem. Obraz ten mógłby z powodzeniem służyć jako idealne tło do romantycznych dramatów o strudzonych kochankach, gdyby na plan nie zdecydowano się wprowadzić szarej masy krytyków, którzy nie trudzili się nawet, by dopasować się do scenografii. Byli to literaci starszej daty, którzy pałali niewypowiedzianą sympatią do podcinania skrzydeł każdemu młodziakowi, który ośmielił się oddalić w świat wyobraźni bardziej, niż wymagał tego sztywno określony schemat oświeceniowego artysty.
 Zapewne dlatego Adama tak zdziwiła obecność dziecka. Mimo iż od początku był poinformowany o  synu pani Bécu z pierwszego małżeństwa, to obraz byle pędraka plątającego się między nogami śmietanki literackiej nie potrafił zespolić się w jego głowie. Jednak szybko przekonał się, jak bardzo się mylił. Znał ten typ podrostków aż nazbyt dobrze. Wychowani z chirurgiczną precyzją rozwoju idealnego potomka, rozpuszczeni na wskroś i nauczeni domagania się wszystkiego bez ofiarowania niczego w zamian. Już w najmłodszych latach Adam miał styczność z tą zamożniejszą częścią szkolnej klasy, która częstowała go co najwyżej aroganckim spojrzeniem chełpiąc się statusem swych rodziców, jakby to tym bękartom zawdzięczano cały, rodzinny majątek. Maszerując z podniesioną głową niczym następca polskiego tronu, jednocześnie plując i kopiąc się z innymi przedstawicielami ich pokroju, gdy tylko znerwicowane matki odwróciły na moment wzrok.
 Salomea Bécu niewątpliwie była kobietą ciepłą i kochającą, której serca starczyłoby dla całej ulicy Zamkowej i to ze sporą nawiązką. Kobieta inteligentna i oczytana, lecz również niezwykle przewrażliwiona na punkcie swojego jedynego potomka. Chłopiec wątłej postury, o bladej skórze, z którą wyjątkowo mocno kontrastowały ciemne loki i tęczówki, odziany w idealnie dopasowany kaftanik z błyszczącymi, stalowymi klamrami. Kolejne, wychuchane pisklę.
 I to pisklę piszące.
 Zbyt wiele Mickiewicz miał już na głowie narcystycznych dzieciaków machających mu przed nosem swoimi atramentowymi wypocinami, oczekując nadludzkich pochwał i omdlenia z zachwytu. W końcu uczyli ich najlepsi belfrowie i w ich wąskim na szerokość domowego salonu świecie nie było dopuszczalnej opcji, aby ich dzieło nie zostało przyjęte z  co najmniej ponadprzeciętnym zachwytem. Początkowo więc poetę nawet bawiły zzieleniałe od złości twarze chłystków, kiedy ten, w dosyć dosadnych słowach, dawał im do zrozumienia do jakich, niezbyt szlachetnych czynów najwyżej nadawałaby się ich poezja. Jednak z każdym kolejnym rozbawienie ustępowało pozostawiając po sobie jedynie zgorszenie i obrzydzenie do wychowanych w tak hermetycznych warunkach "artystów" piszących o świecie, którego nie znali i uczuciach, których nie mieli szansy zaznać.
 I w tym przypadku nie było inaczej. Salomea wciskała mu do rąk zapisane kartki swojego syna prosząc o chociażby najmniejszy komplement. Nie była to zdecydowanie górnolotna poezja. Rymy dobrane, lecz proste, sztampowe. Nic poniżej lecz też nic ponad, zwyczajna, nudna pisanina. Raz czy dwa udało się Adamowi zwieść kobietę zręczną zmianą tematu, lecz w końcu, przygwożdżony niemal do ściany, przyznał, że rymy są całkiem sprawnie dobrane, a i słownictwo nie najuboższe. Kobieta pofrunęła jak na skrzydłach na piętro, z którego dało się potem słyszeć tylko jej stłumione świergotanie. Sam Juliusz, bo tak mu było na imię, z nieznanych mu przyczyn unikał bowiem jego towarzystwa. Przewinął się przed jego wzrokiem może dwa czy trzy razy, lecz nigdy nie pozostawał na dłużej w tym samym pomieszczeniu co wówczas gość. Mickiewicz domyślał się, że wynikało to zapewne z izolacji wychowanka i jego niechęci do ludzi innych klas. Może nawet wstrętu.
 Jednak jemu nie zależało na spotkaniu tego młodego, całkowicie przeciętnego poeczyny. Pamięć o nim rozmyła się wraz z postaciami innych parodii literackich, pozostawiając po sobie jedynie niewyraźne kontury na dnie umysłu.
 Aż do teraz. Niemal piętnaście lat później i półtora tysiąca kilometrów dalej, Adam Mickiewicz stał po środku swojego gabinetu z czerwoną kopertą w ręce patrząc na Antoniego Odyńca, który właśnie wypowiedział nazwisko tego chłystka.
 - Nie rozumiem twojego poruszenia. - powiedział Antoni, wyrywając tym samym poetę z nostalgii - Dobrze wiesz, że utrzymuję kontakt zarówno z Juliuszem jak i jego matką. A, jako że on również przebywa w Paryżu, to w wyrazie swej dobroduszności zaoferował mi to mieszkanie bez wcześniejszego obowiązku targowania się z właścicielem.
 Adam przeanalizował wszystko szybko w głowie. Cóż, nie był on najpilniejszym słuchaczem Odyńca podczas ich długich podróży. Owszem, pamięta wzmianki o korespondencjach listowych z panią Bécu, ale czy padało w nich imię Słowackiego..?
 Antoni, jakby wyczytując myśli z twarzy przyjaciela, westchnął tylko ciężko.
 - Byłbym rad, gdybyś w końcu zaczął mnie słuchać.
 Mickiewicz swoim zwyczajem zignorował te utyski i podszedł bliżej rozmówcy, podając mu trzymaną w rękach kartkę.
 - Nie interesują mnie twoje relacje z nim. - stwierdził Adam, niemal wciskając papier w jego ręce - Znalazłem ten wiersz pod sofą i domyślam się, że związek z nim ma właśnie poprzedni lokator. - tutaj zamilkł na moment, jakby próbując przyswoić wszystkie, właśnie poznane informacje i obrać inny kierunek rozumowania - Oczywiście nie musi oznaczać to, że jest to jego autorstwa. Możliwe, że po prostu przyjął pod swój dach kogoś, kto...
 - Och, to zdecydowanie dzieło Juliusza. - Odyniec uśmiechnął się pod nosem, wodząc wzrokiem po kolejnych wersach testu. - To kaligraficzne pismo poznam chyba wszędzie. Również styl pisania pasuje do jego osoby. Czyżby był aż tak zły?
 Mickiewicz prawie zakrztusił się samym powietrzem. Niezwykle ciężko jest dzielić się poezją z kimś, kto nie posiada w jej kwestii właściwie żadnego, przydatniejszego niż notatki w podręcznikach, obeznania.
 - Zły? - wyrwał papier z rąk czytającego tak gwałtownie, że tamten potrzebował jeszcze sekundy, by zorientować się, że nie ma go już przed sobą - To poezja Antoni. Poezja przez wielkie P. To obraz malowany anielskimi farbami, to boska melodia wszystkich fortepianów. Nie wierzę, żeby... żeby stworzył go ktoś taki.
 - "Taki'? - Odyniec podążył za przyjacielem, który zamaszystym krokiem wyszedł z gabinetu i wkroczył do małego salonu i podszedłszy do parapetu, na którym leżała na wpół wypalona fajka, podniósł ją i podpalił drewnianą zapałką. - Nie przypominam sobie, żebyś zaznajamiał się z jego twórczością po tamtych dziecinnych bazgrołach z dwudziestego drugiego. Zresztą nie kojarzę, abyś zaznajamiał się z JAKĄKOLWIEK twórczością młodszego pokolenia.
 Mickiewicz pociągnął dym z fajki, przytrzymując go przez dłuższą chwilę w płucach, jakby dając sobie tym więcej czasu na przemyślenie odpowiedzi.
 - Młodsze pokolenie nie ma już nic do zaoferowania. - mruknął powoli, wypuszczając dym przez usta - Sam chałowy i bezwartościowy szlam literacki wzorowany usilnie na cierpienia rangi światowej, podczas gdy ich golgota wyrażana jest słowami porównywalnymi co najwyżej do niewystarczającej ilości kartofli przy niedzielnym obiedzie.
 Odyniec nie wydawał się zaskoczony tą ostrą krytyką, słyszał ją już nazbyt często przy każdej możliwej okazji.
 - Więc czymże ten "bezwartościowy szlam" - tutaj skinął w stronę trzymanej w ręku Mickiewicza kartki z poematem - różni się od reszty tego, twoim zdaniem, bezwartościowego pokolenia?
 Adam zaciągnął się znów dymem. Dobre pytanie.
 - Jest... dobry. - odpowiedział już ostrożniej - Zbyt dobry. Gdybym tylko mógł porównać go do...
 I nagle go olśniło. Dar światłości zstąpił na niego z ciemniejącego już nieba.
 - Mówiłeś, że korespondowałeś z tym Januszem...
 - Juliuszem - poprawił go szybko Antoni i, przewidując zamiary przyjaciela, podniósł dłoń w geście protestu - I nie sądzę, aby był zadowolony z udostępniania naszych prywatnych korespondencji osobom trzecim.
Jednak Adam nie wydał się tym oświadczeniem zbyt przejęty. Wypuścił powoli dym z płuc, opierając się o framugę okna.
 - Nie potrafisz mi odmówić. - uśmiechnął się chytrze do przyjaciela.
Odyniec skrzywił się i splótł ręce na piersi, jakby chciał odgrodzić się tym od wpływów Mickiewicza.
Milczeli przez chwilę.
 - Masz, rację. Nie potrafię.

wtorek, 27 października 2015

Rozdział I

Donośne bicie zegara rozeszło się płynnie po pustym, zastygłym w grudniowym mrozie placu, zwiastując nadejście godziny dwudziestej trzeciej.
Mężczyzna wcisnął dłonie głębiej w kieszenie płaszcza, aby choć odrobinę uchronić swoje ciało przed hulającym zewsząd wiatrem odbijającym się z donośnym świstem o ściany otaczających Place Royale kamienic. Trwały one niczym zastygli w cegle żołnierze pierwszej brygady czekający na kapitulacje otoczonego w ciemnościach wroga. Sparaliżowany zimnem delikwent był już niemal gotów poddać się i ugiąć pod sobą, podnosząc w geście poddania skamieniałe od zimna ręce, lecz w tym właśnie momencie zza płachty czerni przebił się oświetlony podskakującymi w dzikim pędzie jazdy światłami lamp dyliżans gnany przez dwa wierzchowce. Ich sierść mogła być czarna lub tylko brązowa, lecz przy obecnie panujących ciemnościach ustalenie takich niuansów było właściwie niemożliwe.
Powóz zatrzymał się gwałtownie przed mężczyzną, ale ten mimo jego rozmiarów i tętentu kopyt nie drgnął nawet o milimetr. Trudnym byłoby tu dociekać, czy wpływ na to miał mrożący krew w żyłach wiatr czy może ta buta, którą dało się wyczuć w wypiętej dumnie piersi i niechwiejnej mimo pogody postawie.
Drzwi otworzyły się ze zgrzytem nienaoliwionych zawiasów, oświetlając chodnik bladym, ale ciepłym światłem bijącym z wnętrza powozu. Mężczyzna zmrużył oczy. Zza framugi wynurzyła się twarz. Młoda, promienna, tak bardzo niepasująca do przygniatającej ciemności i świszczącego w uszach wiatru. Oczy błękitne, wysokie czoło i lekko potargane w wyniku zbyt porywistych ruchów ciemne włosy. Twarz okrąglejsza, nadająca mu wyraz cherubina otoczonego aureolą bijącego zza pleców blasku. Ów Amor wyciągnął dłoń, by chwycić nią zmarzniętego śmiertelnika i pewnym ruchem wciągnąć do pojazdu.
Drzwi dyliżansu zatrzasnęły się, odcinając złoty ogon strudze światła i przywracając nocy właściwy porządek. Woźnica smagnął wiatr biczem i powóz zniknął z pola widzenia pierwszej brygady kamiennych żołnierzy.
Mężczyzna opadł na siedzenie z ciężkim westchnięciem, czując, jak krew znów zaczyna radośnie szumieć w jego żyłach. Cherubin szybko to zauważył i równie szybko wypuścił powietrze z płuc, jednak nie z ulgi, a w wyrazie zwykłego wyrzutu.
 - Adamie drogi, czy nie lepiej byłoby, gdybyś mnie choć raz posłuchał i poszedł wraz ze mną po powóz zamiast sterczeć na tym placu jak kołek w płocie? - spytał, nie ukrywając jednak satysfakcji z trafności swojej racji.
Drugi odwrócił głowę w stronę okna, jakby szukając punktu zaczepienia dla spojrzenie, lecz za nim przewijały się tylko rozmazane sylwetki lamp na czarnym tle.
 - Nim bym tam doszedł zapewne zamarzłbym jeszcze prędzej. - żachnął się, nie chcąc przy tym przyznawać, że kolano znów dało mu się we znaki w najmniej odpowiednim momencie i zmuszony był przez to wysłać towarzysza samotnie po transport w tak nieprzyjazną dla przyjezdnych noc.
 - Jak zwykle pewny siebie. I to nawet, gdyby musiał przypłacić ją odmarznięciem kończyn. - powiedział niby do siebie Odyniec, w którego oczach nadal jednak tliły się żwawo iskierki rozbawienia.
Adam potarł o siebie dłonie, chcąc tym przyspieszyć ogrzewanie ciała.
- Mam nadzieję, że mieszkanie, które nam znalazłeś nie okaże się katastrofą architektoniczną jak ostatnie. - mruknął skupiając się na napinaniu i rozluźnianiu skostniałych mięśni ramion.
 - Nadal nie twierdzę, aby brak odporności na uderzanie metalowym wieszakiem na płaszcze o ścianę mogło być klasyfikowane jako wada architektoniczna.
Adam nie podniósł nawet wzroku, skupiając całą swoją uwagę na zaczerwienionych dłoniach pod połami bordowego płaszcza.
Odyniec był już gotów rozsiąść się i spędzić resztę drogi w milczeniu, gdyż kto jak kto, ale Adam Mickiewicz był tym typem człowieka, któremu mogłeś albo ustąpić, albo samemu zginąć w obronie swych racji. A on zdecydowanie nie miał dziś ochoty na umieranie. Jednak nim zdążył ułożyć się na siedzeniu powóz zatrzymał się gwałtownie, szarpiąc wnętrzem pojazdu jak torebką z cukierkami w rękach zbyt energicznego dziecka.
Pierwszy wyszedł Adam, już mniej zesztywniały od mrozu, ale nadal zważając na swoje kolano.
 - Doprawdy Antoni, ile ta podróż trwała? Pięć minut? Trzy? Mogłeś darować nam tej zabawy w szukanie dyliżansu i ruszyć pieszo. Moje ciało nie jest jeszcze w tak zaawansowanym wieku, by nie podołało kilku kilometrom żywszego marszu.
 Donośny głos odbił się echem po uśpionej już ulicy rue Castellane. Tym razem jednak noc oświetlona była lampami ulicznymi i nielicznymi światłami w oknach wysokich kamienic.
Woźnica wychylił się zza powozu i, ignorując lamenty klienta, mruknął tylko:
 - 5 franków.
 Mickiewicz odwrócił się do niego gwałtownie, jakby w porywie chwili natchnienia przez groźbę zapłaty za tak zbyteczny przecież transport. Kołysząca się na pojeździe lampa oświetliła jego uniesione w zdumieniu, ciemne brwi, mocny, lecz równy nos, ciemne faworyty oraz o tej samej barwie rozwichrzone włosy. Ten nieład jednak nie zdawał się być spowodowany dynamizmem ostatnich chwil, lecz co najmniej kilkudniowym brakiem zainteresowania stanem włosów właściciela.
 - 5 franków? Antoni, na litość Boską, czy żeś to słyszał? - zakrzyknął, nie zwracając jednak większej uwagi na wytaczającego się z powozu towarzysza obładowanego bagażami - Rozbój i tyle panu powiem! Przysięgam, jak tu stoję, potrącę ci za to z kieszeni Antoni!
Po czym wyjął rzemienny portfel i, zdecydowanie zbyt mocno ściskając je w dłoni, wręczył woźnicy garść monet.
Odyniec wytargał z pojazdu ostatni kufer,  a gdy ten tylko opadł ciężko na bruk powietrze rozdarło uderzenie bicza i dyliżans ruszył z miejsca znikając za zakrętem.
 - I jak ci się podoba? - spytał Antoni opierając się o kufer w przerwie między jednym przyspieszonym ze zmęczenia oddechem a drugim. Jego niski wzrost i krępe ciało zdecydowanie nie było mu pomocne przy radzeniu sobie z tego typu ciężarami.
 Mickiewicz schował portfel z powrotem w głąb płaszcza i odwrócił się, by spojrzeć na budynek. Była to wysoka, sześciopiętrowa kamienica o ścianach czystych i dachu z pochyłej, ciemnej dachówki. Otaczająca ich ciemność nie pozwalała na dostrzeżenie bardziej charakterystycznych szczegółów. Tak prosty dla przedmieść Paryża styl stał się ostatnio niebywale popularny.
 - Wygląda... - Adam zamyślił się przez moment. Prosto i konsekwentnie, czyli tak, jak potrzebował. Przynajmniej póki nie śmierdział groszem. - ...stabilnie.
Antoni dźwignął z ziemi dwa, solidnie obciążone zawartością bagaże.
 - Mimo to, proszę, abyś nie testował tym razem jego wytrzymałości przedmiotami użytku codziennego.

***

Mickiewicz zdecydowanie nie należał do grona osób dbających o wystrój wnętrz swojego mieszkania. Stosy zapisanych notatników i listów szybko pokryły wysłużone przez poprzednich lokatorów, mahoniowe meble. Rosnące z każdym dniem piramidy papieru pochłaniały coraz większe obszary w małym gabinecie przy rue Castellane w Paryżu.
Antoni manewrując niepewnie między przeszkodami, na które oprócz papieru składały się także ubrania, naczynia i dziwaczne przedmioty pozostawione przez poprzednich lokatorów (czemu komuś miało służyć pomalowane na turkusowo poroże jelenia?) modlił się w duchu, aby któraś z opasłych ksiąg na szczycie konstrukcji nie runęła w dół i nie zakończyła jego żywota w tak niepoważny sposób.
 - O ile mnie pamięć nie myli, miałeś tu zagospodarować nieco przestrzeni. - powiedział, docierając w końcu do biurka, przy którym niezgrabnie manewrując na tylnych nogach krzesła siedział Mickiewicz. Gdyby musieć wskazać postawę ukazującą ignorancję to z trudem szukać lepszego przykładu niż w tym właśnie salonie. Rozłożony na siedzeniu, z nogą luźno przerzuconą przez drugą, a na kolanach pomięty od ciągłego maltretowania sfrustrowanymi dłońmi zeszyt. Włosy znów nie czesane przez zbyt długi czas opadały w nieładzie na ściągnięte w zamyśleniu brwi. Kasztanowe oczy oderwały się na sekundę od papieru zaszczycając Odyńca krótkim spojrzeniem, po czym wróciły do swojego poprzedniego zajęcia.
 - Przestrzeń pochłania moją wenę twórczą. Myślałem, że zdążyłeś już do tego przywyknąć. - odpowiedział w końcu, kreśląc jednocześnie coś w zeszycie poplamionym od atramentu piórem.
 - Każda wymówka jest dobra dla chorobliwego bałaganiarza. - Odyniec położył na biurku jedną z dwóch trzymanych filiżanek z kawą. Zrobił to niemal bezszelestnie, jakby stosy niestabilnych zapisków miały się zaraz zemścić za wybudzenie ze stuletniego snu.
- To niebezpieczne. - kontynuował, upijając łyk kawy i nie zważając na brak reakcji ze strony przyjaciela - Pewnej niedzieli mógłbym wyjść po gazetę, a ciebie w tym czasie pochłonąłby jeden z tych morderczych nasypów. W takim chaosie zorientowałbym się zapewne najwcześniej tydzień po fakcie.
Przez twarz Adama przemknął cień uśmiechu.
 - Ty? Antoni, sprawdzasz moje samopoczucie najrzadziej co piętnaście minut, jakbym miał tu zaraz wyzionąć ducha i to na tym właśnie biurku. Lepszej ochrony nie ma zapewnionej nawet król Francji. - oczy pisarza nie oderwały się nawet na moment od papieru, przez co pisarz sprawiał wrażenie jakby zwracał tym uwagę samemu sobie.
Odyniec zdążył już przywyknąć do nieprzystępnego charakteru towarzysza podróży po Europie. Adam Mickiewicz, emigrant z Polski, cudowny poeta i pokrzepiciel serc. Autor "Ballad i romansów", obiekt zarówno westchnień jak i nienawiści. Jednak cała ta przepełniona emocjami i wręcz boskim darem słowotwórstwa mekka poetyckiej inspiracji gnieździła się właśnie w tym, powoli przekwitającym, lecz wciąż jurnym mężczyźnie, rozłożonym niedbale na krześle, z koszulą krzywo zapiętą i oczami podkrążonymi. Charakter jego również do wyśnionych w romantycznych snach nie należał. Raz jego umysł potrafił działać na najwyższych obrotach uruchamiając rumieńce ekscytacji na twarzy i ten jedyny, specyficzny błysk w oku. Krążył wtedy w amoku po gabinecie, rozrzucał papiery i mamrotał pod nosem wszystkie mu znane (a nawet zdarzały się te własnego autorstwa) przekleństwa. Łapał wtedy pióro i rozlewając atrament po zakurzonym dywanie kreślił czytelnym tylko dla siebie pismem wersy przyszłych dzieł rangi narodowej. Jednak taki okres twórczej ekstazy przychodził nader rzadko. 
 Najczęściej bowiem nie należał on do najserdeczniejszych. Zaczepiony przez nieznajomego odburkiwał tylko coś niestosownego, nie zwalniając nawet kroku. Był to także człowiek inteligentny, zatem jego zręczna manipulacja faktami pozwalała mu najczęściej na udowodnienie swoich racji w dyskusji. Nie omieszkał wtedy poczęstować rozmówcę zbiorem epitetów odnośnie jego głupoty i ignorancji. Komplementów od niego się nie słyszało, co najwyżej ciętą krytykę lub krótkie westchnienie zniesmaczenia.
 Mickiewicz lubił wypić. Jednak po zamianie procentów w promile jedyną różnicą w jego nieokrzesaniu był zdecydowanie głośniejszy ton wypowiedzi i nieco cięższe przedmioty lądujące czasem na ścianie.
 Ta niezbyt zachęcająca osobowość nie powstrzymywała jednak paryskiej elity przed zapraszaniem poety na salony. Mógł podpaść swoją szczerością samemu królowi, lecz gdy wstawał od stołu i zaczynał recytować, momentalnie znikały wszelkie spory i kłótnie. Bowiem, gdy przemawiał, zamieniał przestrzeń w płótno, na którym słowami tworzył obrazy. Obrazy tak piękne i tak poruszające, że towarzystwo nierzadko zalewało się łzami, wycierając nosy o kwieciste serwetki spod srebrnej zastawy. I ta paradoksalna zależność czyniła Mickiewicza wyjątkowym, a wyjątkowość tę zauważył właśnie Odyniec, tak bardzo zaintrygowany niecodzienną osobistością na przyjęciu.
 Adam uznał milczenie współlokatora za potwierdzenie jego wypowiedzi, więc tylko odrzucił zeszyt na najbliższy stos papieru i upił łyk kawy odkładając potem filiżankę zdecydowanie mniej subtelnie niż Antoni.
 - Jeżeli to już wszystko z twojej strony - tutaj szybkim ruchem podniósł się z krzesła, wprawiając całe pomieszczenie w krótki wstrząs i tym samym twarz Odyńca w dwa tony bledszy odcień skóry - to pozwól przyjacielu, że cię opuszczę. Jestem dziś umówiony na kolację z Januszkiewiczem i wypadałoby zmienić wcześniej ubiór na nieco bardziej wyjściowy.
Młodszy mężczyzna zmarszczył brwi znad filiżanki.
 - Oczywiście. Jednak w dalszym ciągu proszę cię o chociaż częściowe uporządkowanie tych papierów - spojrzał niepewnie na największy stos brudnopisów i ubrań, pod którymi kiedyś najprawdopodobniej znajdowała się kanapa - jeżeli nie chcesz przyprawić mnie o zawał z obawy o twoje i moje własne życie.
Powiedziawszy to, szybko odwrócił się i zniknął za stertą papierów.
Adam spojrzał niechętnie na stos. Cóż, jeżeli Odyniec zejdzie z tego świata to nie będzie miał kto płacić czynszu i nosić za nim bagaży. Lekkie porządki mogą być sprawiedliwą rekompensatą za takie udogodnienia.
Słońce jeszcze jaśniało nad koronami budzących się z zimowego snu drzew, także pora również nie mogła być nader późna, by nie zdążyć się potem przygotować na spotkanie.
Zamiast zabrać się jednak za stertę od góry mężczyzna postanowił zacząć od rozgarnięcia podartych i zmielonych w twórczym szale kartek i dokopania się do kanapy. Czy przez te trzy miesiące użytkowania mieszkania zdążył z niej choć raz skorzystać zanim pochłonęła ją nieudana poezja?
Pochylił się badając obszar pod świeżo odkrytą kanapą. Tak, kłęby kurzu wokół kolejnych pomiętych kartek zdecydowanie upominały się o interwencję zanim przejdą na kolejny poziom ewolucji. Adam opadł więc na kolana, krzywiąc się nieznacznie przez nadal dokuczający mu staw. Wsunął dłoń pod mebel i szybko zacząć wygarniać stamtąd swoje nietrafne płody twórczości.
 Stopniowo na podłodze przed nim pokazywały się kolejne sztuki pomazanego papieru, kłęby kurzu, porzucona, pusta konserwa, czerwona koperta...
Czerwona?
Mickiewicz zatrzymał ramię i wyciągnął je spod kanapy, mimo że pozostało tam jeszcze niemało bałaganu. Nigdy nie używał papieru o barwie innej niż tradycyjna, uważał to za zwykłe marnotrawstwo i nadmierne wyjaskrawienie formy nad treścią. Także owa koperta zdecydowanie nie należała do niego. Odyniec? Nie, on nie śmiał zostawiać w jego gabinecie nawet pustej filiżanki. Zbyt obawiał się gniewu Adama, gdyby ten odkrył jakiekolwiek ślady ingerencji w jego prywatnych asortymencie. Nikogo więcej w tym pomieszczeniu chaosu nie gościli, także jedynym rozwiązaniem mającym rację bytu wydaje się być po prostu poprzedni lokator.
Adam przekładał chwilę kopertę między palcami. Cóż, jeżeli przez swą nieuwagę właściciel tego fanta pozostawił go pod kanapą to sam sobie pozostaje winien, jeżeli skrywa ona jakieś mroczne sekrety, które nie powinny wyjść na światło dzienne.
"A może to zwykłe wezwanie do zapłaty czynszu od urzędnika-dandysa?"
Pisarz otworzył niezaklejoną kopertę i wysunął z niej kartkę, tym razem już białą.
Wiersz.
W liście, bez podpisu autora, bez tytułu, znajdował się wiersz. Równe, płynnie ciągnące się wyrazy zdawały się być wykaligrafowane z niezwykłą starannością, ale jednocześnie lekkością.
Mickiewicz uśmiechnął się pod nosem. Czyżby kolejna już w jego rękach rymowana klepanka od młodego zakochanego do niewiasty? Gotów na poprawienie sobie nastroju próbami wypocenia chociaż w miarę rytmicznej zbitki wersów przeniósł wzrok na pierwsze słowo i zaczął czytać.

***

- Odyńcu!
Antoni zatrzymał się wpół kroku, mijając właśnie wejście do gabinetu Mickiewicza z zamiarem udania się po coś na posiłek. Głos przyjaciela brzmiał na poruszony, a patrząc przez pryzmat wielodniowej bierności w stosunku do wszystkiego, która dopadła poetę było to sporym zaskoczeniem.
 - Tak, Adamie?
Antoni wkroczył do pokoju stawiając niepewnie kroki tak długo, aż nie zobaczył Adama stojącego pośrodku takiego samego rozgardiaszu, w jakim go zostawił. Oczy jego jednak zamiast znudzenia ostrożnie przejawiały oznaki cichej inspiracji, a utkwione były w papierze wysuniętym z czerwonej koperty, który trzymał w mocnym uścisku obu dłoni.
 - Odyńcu - Mickiewicz podniósł wzrok i pierwszy raz tego dnia spotkało się ono ze wzrokiem Antoniego - Kto wynajmował to mieszkanie przed nami?
Odyniec momentalnie zbladł. Skąd ta nagła powaga? Pod wpływem spojrzenia rozmówcy po plecach przebiegły mu ciarki. Owszem, nie udzielił Adamowi informacji o poprzednim lokatorze, od którego się o owym mieszkaniu dowiedział, ale nie uczynił tego ze strachu, a co najwyżej z chęci uniknięcia niepotrzebnych pytań i dociekań, które na pewno zacząłby snuć poeta. Więc czemu Mickiewicz spytał o to tak nagle? I to z tym błyskiem w oku, który mógł równie dobrze oznaczać dostrzeżenie ofiary podczas polowania?
 - Antoni Edwardzie Odyńcu! - powiedział głośniej Adam - Masz mi odpowiedzieć na pytanie: Kto wynajmował to mieszkanie przed nami?
Antoni wziął głęboki wdech i odpowiedział gotów na atak drapieżnika:
 - Juliusz Słowacki.